Zabraliśmy już Was do centrum Limy oraz do przepięknej dzielnicy stolicy Peru – Miraflores, natomiast piękne miasteczko położone w południowej części Peru jest naszym kolejnym przystankiem. Aby dostać się z Limy do Cusco można pojechać autobusem bądź polecieć samolotem.
Pierwsza opcja jest tańsza i kosztuje różnie w zależności od przewoźnika. Cuz del Sul oferuje ten odcinek za ok. 190 soli (1 sol to ok. 1 zł). My zdecydowaliśmy się na samolot ze względu na czas, lot trwa godzinę, podczas gdy przejazd autobusem zajmuje ponad 20 godzin. Mieliśmy zaledwie dwa tygodnie na rozkoszowanie się Peru, więc zdecydowaliśmy się zapłacić 330 soli od osoby za ten luksus. Czytaliśmy, że wybierając drogę lądową łatwiej przystosować się do wysokości i można w ten sposób uniknąć choroby wysokościowej. Jednak każdy reaguje inaczej, bez względu na to, jak się dostanie do tego pięknego miasta położonego na ponad 3300 m n.p.m.
CUSCO
W Cusco wylądowaliśmy koło 9 rano i naszym celem było dostanie się do polecanego, zarówno przez przewodnik Lonely Planet, jak i znajomych, hostelu Ecopackers. Wychodząc z lotniska oczywiście napatoczyliśmy się na grupkę taksówkarzy, którzy oferowali podwóz do centrum za 10 soli. Tanio, ale autobus kosztuje 0,70 sola, więc ani chwili się nie zastanawialiśmy. Jako że nasz hiszpański jest bardzo podstawowy, zwykle sprawdzamy nazwę najbliższego placu i pytamy o nią naganiacza. Działa i tym razem. Plaza de Armas znajduje się kilka kroków od naszego hostelu. Zabawne jest to, że Arek we wszystkich autobusach musi się schylać, ja oczywiście nie mam tego problemu. Meldujemy sie w hostelu i ruszamy w poszukiwaniu targu i czegoś do zjedzenia.
ŚWINKI MORSKIE I INNE PRZYSMAKI
Tak się składa, że jest to niedziela i na placu koło kościoła św. Franciszka (Iglesia de San Francisco) organizowany jest festyn. Mnóstwo miejscowych, zdecydowanie mniej turystów, zajada się lokalnymi przysmakami pięknie wyeksponowanymi w poszczególnych namiotach. No i są, słynne świnki morskie. Nie mogliśmy sobie odmówić, więc wybieramy jedną porcję świnki i porcję wieprzowiny. Świnka morska smakuje kiepsko, ma bardzo mało mięsa i nie zamówilibyśmy jej po raz drugi. Natomiast wieprzowina jest smaczna, świetnie przyprawiona, podana z kukurydzą, ziemniakami i mnóstwem świeżej mięty. Na deser wybieram sernik z marakują, który jest niebiańsko dobry. Krem rozpływa się w ustach, marakuja jest słodko-kwaśna, zdecydowanie najlepszy deser jaki jadłam w Peru.
Przy okazji festynu organizowane są wszelakie rozrywki. Najbardziej nam się podobała gra, która polegała na rzucie monetą 10 centową na dużą planszę podzieloną na maleńkie kwadraty, na których były wyznaczone wygrane. Zgarniał nagrodę ten, których rzucił monetą tak, aby nie dotykała krawędzi kwadratów. To tylko brzmi i wygląda tak łatwo. Nie wygraliśmy nic.
Arek próbował również swoich sił w grze polegającej na rzucie obręczami. Wśród nagród takie cuda jak oranżada, soczek ze słomką, piwo czy papierosy. Za 1 sola mamy 4 obręcze. Pierwszy i drugi rzut kończy się pudłem. Przy trzeciej próbie Arek trafia! Mój wybuch radości zwraca uwagę nawet przechodniów. Jednak pani spokojnie obwieszcza, że skoro obręcz się zatrzymała w połowie butelki to niestety nagroda się nie należy. Czujemy się oszukani! Piwko, papieroski i soczek przechodzą nam koło nosa.
TARG MERCADO CENTRAL DE SAN PEDRO
Słońce zaczyna prażyć, więc chowamy się pod dachem targowiska. Tam każdy znajdzie coś dla siebie. Alejki są tematyczne, więc zaczynamy od pamiątek: pięknych swetrów, szalików z wełny alpackiej, które są tutaj śmiesznie tanie. Koszt takiego szalika to 20 soli. Następnie trafiamy do działu z ziołami, dopytujemy o niektóre specyfiki i kupujemy parę cudotwórczych mieszanek dla Arka mamy. Idziemy dalej i trafiamy do owocowego raju. Świeże owoce, z których można sobie zażyczyć świeżo wyciskany sok. Wielu owocow nie znam i w życiu nie widzialam na oczy. Ceny przystępne – 4-10 soli w zależności od wybranych owoców. Dalej czeka na nas dział mięsny i warzywny. Mięso oczywiście leży rozłożone na prześcieradłach. Na samym końcu znajduje się część 'restauracyjna’, którą omijamy, bo nadal jesteśmy pełni. Teraz nasze kroki kierujemy ku Plaza de Armas. Warto zapamiętać, że plac o tej nazwie znajdziecie w każdym mieście – nie wiecie gdzie jest centrum? Pytajcie o Plaza de Armas.
PLAZA DE ARMAS, CHOROBA WYSOKOŚCIOWA I LIŚCIE KOKI
Sama do końca nie wiedziałam czego się spodziewać po chorobie wysokościowej. Przylecieliśmy i czułam się bardzo dobrze, więc miałam nadzieję, że ominie mnie ta wątpliwa przyjemność. Jednak z każdą godziną, każdym krokiem odczuwałam coraz większe zmęczenie, powoli pojawiał się ból głowy, a mięśnie odmawiały posłuszeństwa.
Na chwilę przystajemy na Plaza de Armas. Siadamy na ławeczce, rozglądamy się, odpoczywamy i podziwiamy niesamowite zabudowania. Na samym środku stoi fontanna z ogromnym panem Inkiem z brązu. Katedra i kościół El Triunfo robią duże wrażenie. Do tego mury inkaskie, Peruwianki ubrane w tradycyjne stroje, lamy pasące się nieopodal, sprawiają, że czuję się jakbym wylądowała na innej planecie. Ruszamy dalej i zaczyna kropić deszcz. Wspinamy się kawałek i siadamy na schodach Iglesia de San Blas del Cusco. Odpoczywamy, podziwiamy powoli wyłaniającą się panoramę miasta i decydujemy, że chcemy wspiąć się na górę, z której rozpościera się widok na całe Cusco. Deszcz przestaje padać, więc ruszamy dalej. Coraz bardziej zmęczeni ledwo podnosimy nogi do góry. Po drodze przystajemy na meczu piłki nożnej rozgrywanym na małym boisku pośrodku niczego. Lokalsi kibicują, piją piwo i celebrują niedzielne popołudnie. Wstajemy, pokonujemy kolejne schody, a kiedy docieramy do asfaltowej drogi pan obwieszcza, że wstęp jest płatny. Oczywiście on nam może zaoferowac wycieczkę za zdecydowanie niższą cenę, na koniach, gdzie będziemy mogli podziwiać ruiny. Cena: 50 soli. Gdyby nie to, że dopadła nas choroba wysokościowa pewnie byśmy skorzystali, bo wyglądało to zachęcająco. Ruiny Sacsayhuamán, przejażdżka konna i przepiękna panorama Cusco. Super, ale może następnym razem. Ruszamy z powrotem.
Wracamy do hostelu, próbujemy ratować się liśćmi koki, które są tak niedobre, że po chwili je wypluwam nie dając im szansy zadziałać. Za to herbata z liści koki bardzo mi smakuje, pijemy kilka, regenerujemy siły, planujemy jutrzejszą wyprawę do Aquas Calientes czyli miasteczka, z którego rusza się na Machu Picchu. Nadrabiamy zaległości internetowe i wyruszamy na kolację na ten sam placyk, gdzie jedliśmy obiad. Wybieramy zupę za 5 soli i ryż z jajkiem sadzonym i warzywami za 4 sole. Zupa smakuje jak pyszny, domowy rosół i jest podana z makaronem spaghetti, jajkiem ugotowanym na twardo i kawałkiem kurczaka. Pycha. Ryż jest równie smaczny. Zadowoleni wracamy do hostelu i padamy jak muchy. Rano znów czeka nas wczesna pobudka. Wydzial Ministerstwa Kultury, w którym można kupić bilety na Machu Picchu otwierają o 7, więc trzeba wypocząć, bo czeka nas kolejny długi i męczący dzień.
I jak wrażenia z Cusco? Podoba Wam się? Bylibyście na tyle odważni żeby spróbować świnki morskiej?
Jeśli podobał Wam się post to śmiało go udostępnijcie bądź podeślijcie znajomym. Może akurat zainspiruje ich do podróży do Peru.