DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 14

Dzień za dniem. Kolejny tydzień z naszej australijskiej rzeczywistości przed Wami. Gotowi na mnóstwo wegańskich pyszności, fajerwerki, pierwszą wycieczkę nowym autem i pierwsze deszczowe dni w Brisbane?


DZIEŃ 91 – 27.09.2017

Oj dziś pierwszy dzień od kiedy wyjechał na urlop mój znajomy, który w ostatnich tygodniach był tak uprzejmy i podrzucał mnie z pracy do domu. Wracam do trybu autobusowo-pociągowego, ale jakoś nawet dziś mi się wszystko poskładało i w domu jestem już o 17:20. Nie tracę czasu i zabieram się od razu za gotowanie. Dziś robię warzywa z piekarnika, a do tego burgery ze słodkich ziemniaków. Rozmawiam sobie z mamą, plotkujemy. Wieczór na luzie przy książce, wodzie z melonem i ulubionej muzyce. Czasami warto zwolnić.

DZIEŃ 92 – 28.09.2017

Dziś wielki dzień w rodzinie Pińkowskich. Od rana poruszenie, Arek wyjątkowo wstaje razem ze mną, bo na 8:30 umówiony jest w urzędzie komunikacji na przerejestrowanie auta na nas. To dla nas mega ekscytujące, bo po pierwsze, to nasze pierwsze wspólne auto (wcześniej przez rok na studiach miałam Tico), a po drugie nareszcie będziemy niezależni i będziemy mogli wyjeżdżać na weekendy poza miasto jeszcze częściej. Od rana siedzę w  pracy jak na szpilkach, czekam na wiadomości od Arka i kiedy w końcu dostaję zdjęcie naszego cacka na parkingu pod domem naprawdę się wzruszam.

Wiecie co? Naprawdę uwielbiam oversizowe ubrania, czuję się w nich swobodnie, ale chyba muszę to przemyśleć… Kiedy wracałam do domu w mojej ulubionej sukience, takiej w kształcie litery A (możecie ją podejrzeć tutaj) i rozmawiałam z mamą przez telefon, pani w pociągu na migi pyta mnie czy nie chcę usiąść. Odruchowo się uśmiecham i odpowiadam, że nie, dziękuję. Dopiero po chwili dociera do mnie to co się wydarzyło! Pani proponowała mi siedzenie, bo myślała, że jestem w ciąży… No cóż, wracam do domu i mimo 37 stopni za oknem, odpalam Skalpel, bo cholerka bez przesady… Nawet jeszcze nie zaczęłam ćwiczyć, a już się pocę. Poważnie, nawet tak prosty zestaw ćwiczeń jak Skalpel przy takiej temperaturze to wyzwanie.

Biorę zimny prysznic i jakoś nie mam do końca ochoty robić nic. Pobolewa mnie głowa, bolą oczy, więc decyduję się wyłączyć komputer i poczytać sobie Frankie i książkę Marka Niedźwiedzkiego o Australii, którą pożyczyłam od Karoliny, która prowadzi bloga Moja Australia i świat. Jakoś dopada mnie zmęczenie, a cisza w domu uspokaja więc koło 22 padam jak mucha.

DZIEŃ 93 – 29.09.2017

Piąteczek! Wstaję w wyśmienitym humorze, bo wiem, że za kilka godzin rozpoczniemy długi weekend. W Australii w pierwszy poniedziałek października świętuje się urodziny Królowej, więc czeka na nas niesamowicie intensywny weekend, no i w końcu wypróbujemy naszego Jeepa!

Po powrocie do domu wpadam w rytm i robię zapasy na weekendowe pikniki i wyjazdy. Przygotowuję pełnoziarniste bułeczki, wegańskie rafaello, curry z kalafiora i cynamonowy ryż z kurkumą. Dziś temperatura dobrze ponad 30 stopni, więc towarzyszy mi zimne rose. Ach, jakie tu mają dobre to wino… A w piątkowy wieczór jakoś nie mogłam go sobie odmówić. Siadam na tarasie, zajadam curry, piję wino, piszę, a nad głową szaleją mi trzy gekony, a w ogrodzie słyszę possumy. W drodze z pracy spotkałam gigantycznego konika polnego, a nad głową przelatywały mi kolorowe papugi. Za to kocham to miejsce. Staję sobie nieraz i obserwuję gekony, uwielbiam na nie patrzeć, obserwować jak polują i czają się na małe i duże insekty.

Po 20-ej stwierdzam, że dosyć pracy na dzisiaj i razem ze współlokatorką decydujemy się wpaść na imprezę do sąsiadów. Kilka dni temu w skrzynce na listy znaleźliśmy zaproszenie informujące, że zaraz naprzeciwko, sąsiedzi odprawiają 23 urodziny jednego ze współlokatorów. No i stwierdziliśmy, że czemu by nie poznać sąsiadów? Idziemy więc, a tam dom pełen młodzików, już dobrze pod wpływem. Impreza trochę jak z projektu X. Odszukujemy jubilata, składamy życzenia, przedstawiamy się. Kręcimy się trochę i znajdujemy nieco spokoju w garażu, gdzie rozstawiono ogromny stół i można grać w beer ponga. Dołączamy do sporej grupy grających, ale small talki idą nam kiepsko, bo trochę dziwnie odkrywać karty i mówić ile się ma lat, gdy większość to 19-20 latki… Po chwili poruszenie. Przyjechała policja. Mimo że dopiero 22:30 ktoś z sąsiadów zadzwonił ze skargą. Trochę tego nie rozumiem, bo nasza dzielnica jest naprawdę spokojna i imprezy zdarzają się niezwykle rzadko, a chłopaki roznieśli powiadomienia i zostawili swoje numery telefonów w razie gdyby było za głośno. Cóż, czmychamy bokiem i wracamy do siebie. Kiedy Arek przyjeżdża z pracy stwierdza, że idziemy zobaczyć jak się sytuacja rozwinęła u sąsiadów. W domu cicho, ale jeszcze grupka chłopaków siedzi w ogródku, więc dołączamy do nich. I wiecie co? Siedzimy do 3 nad ranem, śmiejemy się, wszyscy mocno chcieli mnie nauczyć brzydkich australijskich powiedzeń, porównujemy życie w Australii do tego w Europie. Wracamy do domu i ktoś genialny stwierdził, że odpalimy sobie na projektorze serial. Nie pamiętam nawet napisów początkowych, tak szybko zasnęłam. Budzę się o 6, Arek zasnął w okularach, wracamy do łóżka i śpimy dalej.

DZIEŃ 94 – 30.09.2017

Ogarnianie się idzie nam jakoś wolno, ale wiemy, że tylko dzisiaj możemy załatwić zakupy na targu. Jedziemy na West End i w ekspresowym tempie ogarniamy zakupy. Dziś na zewnątrz 33 stopnie i naprawdę ciężko się oddycha i funkcjonuje. Odgrzewam curry z kalafiorem i aromatyczny ryż z kurkumą i cynamonem, a potem przygotowuję przekąski na wieczorny piknik. Przed 17 wsiadam z C. do autobusu, a Arek ucieka do pracy. Kiedy dojeżdżamy do centrum okazuje się, że wiele ulic jest już zamkniętych, ruch jest wstrzymany, a przy rzece kłębią się setki ludzi. Nawet na mostach widać grupki, które zajęły sobie już najlepsze miejscówki.

Pewnie się zastanawiacie o czym to ja piszę. A no prawie cały wrzesień trwa Brisbane Festival, a ostatniego dnia w mieście odbywa się pokaz fajerwerków. Wyjątkowy, bo fajerwerki wystrzeliwane są z platform ustawionych na rzece.

Spotykamy się ze znajomymi pod kasynem, a potem znajdujemy idealny punkt widokowy. Zaraz naprzeciwko Brisbane Wheel. Większość ludzi ustawia się po drugiej stronie rzeki, na South Banku, ale już o 17 widać, że ciasno tam jak cholera. My, mimo że nie jesteśmy sami, to nadal możemy rozłożyć koce i chwilę popiknikować. Fajerwerki dopiero o 19, ale w międzyczasie pojawiają się nad naszymi głowami helikoptery, odrzutowce i inne obiekty latające, których nawet nie potrafię nazwać. Gadamy, śmiejemy się, wygrzewamy w ostatnich promieniach słońca. W międzyczasie dzwoni Arek, że uda mu się skończyć pracę, więc niedługo potem dołącza do nas.

Kiedy zaczyna się pokaz wszyscy przez pół godziny wlepiamy wzrok w kolorowe niebo. To był naprawdę piękny pokaz sztucznych ogni. Dacie wiarę, że podobno pół miliona ludzi zjawiło się w centrum miasta żeby to zobaczyć na własne oczy?

Powoli zbieramy się do domu, a kiedy lądujemy w łóżku padamy. Pakujemy jedynie rzeczy na jutrzejszą wycieczkę, żeby było mniej rzeczy do zrobienia rano i smacznie zasypiamy.

DZIEŃ 95 – 01.10.2017

Planowaliśmy jechać nad wodospady, ale znajoma, z którą mieliśmy się spotkać nieco się pokiereszowała podczas surfingu, więc tę destynację przekładamy na kiedy indziej. Jednak fakt, że w końcu mamy auto, które daje nam sporą niezależność, nie pozwala nam ot tak po prostu zostać w domu. Mimo że pogoda nie zachęca, bo z wczorajszych 35 stopni pozostało tylko wspomnienie, a za oknem chmury i ledwie 20 stopni, to pakujemy manatki i jedziemy na Bribie Island oddaloną jakąś godzinę drogi od naszego domu.

Większą połowę wyspy można zwiedzać tylko autem z napędem na 4 koła po wykupieniu pozwolenia. Można tam też udać się na kemping, obserwować ptaki, jeździć autem po plaży i spacerować po pięknych plażach. Jednak to plan na kolejną wizytę, dziś po prostu relaksujemy się na jednej z ogólnodostępnych plaż, Red Beach, rozkładamy koc, wyciągamy przekąski i udajemy, że wcale nam nie jest zimno.

Potem udajemy się na krótki spacer po buszu, jednak oboje stwierdzamy, że to nie najbardziej urokliwa trasa jaką widzieliśmy. Ale nie o to dziś chodzi. Dziś tak jakby świętujemy dzień chłopaka, który był wczoraj, więc najważniejsze, że mamy ten dzień tak po prostu dla siebie.

A potem na parkingu robię coś szalonego! Wsiadam za kierownicę naszego potwora. Ja, która przywykła do prowadzenia Tico, która nie lubi prowadzić auta, bo to dla niej najbardziej stresująca rzecz na świecie, przełamuję pierwsze lody i wsiadam na chwilę za kółko. Nie dość, że to pierwszy automat, którego prowadzę, to w dodatku muszę to robić po lewej stronie. Po lewej jeździłam 4 lata, ale rowerem! Matko, ten smok ma niezłe przyspieszenie. Ledwo dotykam gazu, a on jedzie jak szalony. Ale przyznam, że mi się spodobało. Muszę poćwiczyć, bo wiem, że podczas roadtripu Arek będzie potrzebował zmiennika.

Stajemy jeszcze w maleńkim parku przy moście, aby wrzucić coś na grilla. Aaaa, zapomniałam dodać, że Bribie Island to jedyna wyspa w pobliżu, która połączona jest z lądem mostem, przez co jest tak łatwo dostępna. Na grillu lądują falafele ze słodkimi ziemniakami i robimy na szybko wrapy. Kiedy zaspokoiliśmy głód, zrobiliśmy jeszcze krótki spacer wzdłuż wybrzeża. Kiedy dopadają nas pierwsze krople deszczu zwijamy manatki i wracamy do Brisbane.

Zatrzymujemy się jeszcze w Paddington i bierzemy tajskie jedzenie na wynos. Dla mnie zielone, dla Arka żółte curry. W domu otwieramy butelkę włoskiego lambrusco, włączamy australijski horror, a ja udaję, że wcale się nie boję. Wolf Creek to historia oparta na faktach opowiadająca o trójce przyjaciół, którzy wybrali się w road trip po Australii. I kiedy psuje im się samochód, pomaga im pewien mężczyzna. Resztę historii dopowiedzcie sobie sami. No i jak? Świetny film wybrał Arek biorąc pod uwagę nasze plany na przyszły rok?

DZIEŃ 96 – 02.10.2017

Ej! Fajnie mieć trzydniowy weekend. Naprawdę. Dziś w Australii świętuje się urodziny Królowej. To nic, że Królowa ma urodziny w czerwcu. Kilka lat temu zdecydowano, że zbyt dużo świąt jest w czerwcu, więc urodziny Królowej przeniesiono na pierwszy poniedziałek października. O, tak.

Od rana mam wrażenie jakby była niedziela, więc tak też spędzamy ten dzień. Jemy leniwe śniadanie na tarasie (ups, znowu tofucznica), słuchamy ulubionej muzyki i powoli zbieramy się na na spacer.

Tylko wiecie co? Dziś jest taki wyjątkowy dzień, bo kiedy rano się przebudziłam słyszałam nowy, całkiem mi nieznany dźwięk w Australii. Trochę się nawet na początku przestraszyłam. A był to dźwięk deszczu uderzającego o dach! Dacie wiarę? Niebo zasnute chmurami, wszędzie mokro… To nam nie przeszkadza, więc pakujemy się w samochód (mówiłam już jak bardzo kocham fakt, że go mamy?) i jedziemy zaledwie kilka kilometrów od domu, aby znaleźć się w botanicznym raju. Ogrody botaniczne w Mt Coot-tha są ogromne. Jest ogród japoński, ogród z pięknymi paprociami, las deszczowy, mnóstwo kolorowych kwiatów, palmy i kolorowe papugi latające nad naszymi głowami. Popaduje i kiedy trochę zmarzliśmy jedziemy jeszcze na szczyt, zerknąć na panoramę miasta. Całe CBD jak na dłoni… Nawet w tej mgle miasto wygląda magicznie.

To leniwe popołudnie spędzamy na dokończeniu pierwszej serii This is us, relaksie, a potem nadrabianiu zaległości. Dzienniki nie napiszą się same, prawda?

DZIEŃ 97 – 03.10.2017

Po trzydniowym weekendzie do pracy wracam jakoś wyjątkowo wypoczęta i uśmiechnięta. W sumie uśmiechnięta to jestem zawsze. Po pracy od razu wskakuję w strój sportowy i zabieram się za Skalpel. Ufff, z każdym treningiem czuję się coraz lepiej.

Na kolację zjadam genialny makaron, który przygotował dla mnie Arek. Muszę go kiedyś Wam podrzucić tu na blogu. Makaron z pieczoną dynią i szałwią. Brzmi bosko, prawda?

A potem otwieram przepięknie zapakowaną paczuszkę, która przyleciała do mnie prosto z Polski. Notes od Ani właścicielki Yuanfen, która tworzy te piękne spersonalizowane, skórzane cuda. To chyba najpiękniejszy notatnik jaki kiedykolwiek miałam. Skórzana okładka, piękny grawer Dreamer’s Life, minimalistyczny kalendarz z jednej, a notatnik z drugiej strony, miękki woreczek, aby okładka przypadkiem się nie zniszczyła i kolejny spersonalizowany grawer na skrawku skóry przy sznureczku. Nie zwlekałam ani chwili i zaczęłam planować, wyznaczać cele, notować nadchodzące spotkania i wycieczki. Dawno nie miałam takiej frajdy. Te zdjęcia nawet w połowie nie oddają piękna tego notesu. Sesję zaplanowałam (i zapisałam sobie w kalendarzu!) na weekend, więc jeszcze nie raz zobaczycie to cudo.

Koniecznie zajrzyjcie na yuanfen.pl i zobaczcie równie piękne i minimalistyczne torebki…

Jak już wpadłam w rytm porządkowania swoich spraw, to wzięłam się za coś, co odkładałam od miesięcy… Porządkowanie dysku zewnętrznego, karty z aparatu i komputera. Ale poczułam ulgę, gdy po ponad godzinie wszystko wylądowało w odpowiednich folderach!


Trudno mi uwierzyć, że minęły trzy miesiące od naszego przyjazdu do Australii i że to już październik. Czy tylko ja mam wrażenie jakby świat przyspieszył? Jak Wam mijają pierwsze jesienne tygodnie?