Tag: jak się mieszka w Australii

ŻYCIE W ANGLII VS. W AUSTRALII – I CO DALEJ?

Plany, plany!

 

Czy wyjazd do Australii był moim wielkim życiowym marzeniem? Nie wiem. To nie było tak, że od dziecka marzyłam o dalekiej podróży na ten słoneczny kontynent. To nie było tak, że przez lata z utęsknieniem zerkałam na mapę świata wskazując Australie. To wszystko wydarzyło się dosyć szybko, spontanicznie. Informacja o wizach Work and Holiday sprawiła, że zainteresowaliśmy się tym kierunkiem, a możliwość pracy i podróży przemówiła do nas (i naszych portfeli) na tyle mocno, że zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do Australii.

 

Życie w Anglii mocno mnie fizycznie i psychicznie nadwyrężyło. Początki były trudne, gdy na każdym kroku trzeba było ciągle coś komuś udowadniać. Dałam się wciągnąć w niebezpieczną spiralę pracy, darmowych staży, kursu angielskiego. Brakowało mi tchu. Brakowało mi czasu dla siebie, dla bliskich. Ciagle trzeba było więcej i mocniej. W pewnym momencie pracowałam w 3 różnych miejscach, sama teraz nie wiem jak ja funkcjonowałam.

 

Dlatego kiedy po 2 latach funkcjonowania w ten sposób nareszcie dostałam wymarzoną pracę w biurze, gdzie pracowałam od 8:30-16:45 od poniedziałku do piątku czułam jakbym złapała Pana Boga za nogi. Mimo świeżego startu i sporego entuzjazmu powoli czułam, że coś jest nie tak. Tutaj też musiałam udowadniać, że potrafię. Usłyszałam kilka krzywdzących komentarzy na temat mojego angielskiego oraz fakt, że polskie studnia niewiele tu znaczą i mocno utkwiło mi to w głowie. Teraz wiem, że nietrudno żeby mój angielski był gorszy od moich współpracowników, skoro wszyscy urodzili się w krajach, w których pierwszym językiem jest angielski. W pracy nie dość, że brakowało mi możliwości rozwoju to czułam się jakbym się cofała. Praca była nudna i przez większą część roku nic się w niej za bardzo nie działo.

 

Do tego dochodziło samo życie w Cambridge, które mimo, że jest urokliwym miastem to po kilku miesiącach nie ma za dużo do zaoferowania. Brakowało mi kontaktu z kulturą, nowych miejsc na spacery, a bez auta naprawdę trudno było coś zwiedzić dookoła. Czułam, że mimo, że to wszystko z wierzchu wygląda dobrze, to powoli w środku umieram. Potrzebowałam zmian i to drastycznych.

Stąd Australia.

 

Poszczęściło mi się. Dokładnie po miesiącu od przylotu do Australii zaczęłam pracę. Świetnie płatną, od poniedziałku do piątku, w sektorze publicznym. Żyć nie umierać. Tyle tylko, że praca jest dosyć stresująca, a biuro znajduje się na drugim końcu miasta. Zespół super, naprawdę ludzie sprawiają, że nawet te wszystkie stresujące sytuacje nie są aż tak przytłaczające. Arek pracuje przez większość weekendów, a także wieczorami. Mijamy się, a czas wolny nie jest w 100% wykorzystywany tak jakbym chciała. Wpadliśmy w te same sidła co w Anglii, niepostrzeżenie.

 

Kiedy więc zaproponowano mi abym została w tej pracy na stałe (pod warunkiem, że załatwię sobie inną wizę) zaczęłam się nad tym zastanawiać. Rozsądek mówił: rób, działaj, kombinuj. Przecież takie dobre pieniądze, przeprowadzicie się bliżej, będzie lepiej. Arek wciąż szuka pracy w zawodzie, albo jako programista, przecież mogłoby nam się tu poukładać.

 

W Australii ani razu nie poczułam się źle ze względu na to, że angielski nie jest moim pierwszym językiem. Często jestem pytana skąd ten akcent, ale nigdy w negatywnym kontekście, zawsze z uśmiechem na ustach, zapytaniem co tu robię. Australijczycy mają naprawdę zdrowe podejście do tego tematu, podziwiają ludzi, którzy mówią w innych językach.

 

Myślałam o tym dużo. Kalkulowałam i postanowiłam być ze sobą w 100% szczera i wspólnie zdecydowaliśmy, że to nie po to przyjechaliśmy do Australii. Przyjechaliśmy, bo chcieliśmy uciec od rutyny, przeżyć coś wyjątkowego, pomieszkać w jeepie, sufrować, być wolnym. Tak wiec 25 stycznia pójdę ostatni raz do pracy, a potem ruszymy w drogę. Ruszymy na północ i przez miesiąc będziemy żyć tak jak by jutra miało nie być. Poczuję nareszcie wiatr we włosach, gorące promienie słońca na skórze, zimne fale oblewające moje jeszcze blade ciało.

 

Zdecydowaliśmy również, że przedłużymy wizę. Jesteśmy w Australii ponad pół roku, zleciało to w oka mgnieniu. Żeby to zrobić musimy przepracować 88 dni albo na farmie albo w tzw. hospitality industry na północ od Zwrotnika Koziorożca. Traktuję to jak wyzwanie i przygodę. Marzy mi się żeby być bliżej oceanu, żeby móc częściej cieszyć się piękną naturą, która tutaj jest na wyciągnięcie ręki.

 

A co potem? Potem w zależności od czasu i funduszy ruszymy w dłuższą drogę. Albo z północy na południe, albo dookoła Australii. Chcemy jeszcze trochę pomieszkać w Melbourne, aby nieco lepiej poznać to miasto, zadomowić się i poczuć jego klimat.

Życie w Australii jest łatwiejsze i przyjemniejsze. Nie wiem skąd to wynika, ale od pierwszych dni czułam się tu jak u siebie. Choć w najmniejszym calu nie przypomina przecież ojczyzny. Zimą wiecznie niebieskie niebo, temperatury ponad 20 stopni w ciągu dnia, jedynie nocą czasami doskwierały niskie temperatury, ale mówimy to o okolicach 0 stopnia. Latem upały w mieście doprowadzają do szału, ale nie narzekam, cieszę się słonecznymi porankami, cudownymi zachodami słońca.

Do tego nieziemsko piękne widoki. Rajskie plaże, krystaliczna woda, której turkus przyprawia o zawrót głowy. Palmy, kolorowe kwiaty, papugi za oknem i niezliczona ilość zwierzaków, o których istnieniu nawet nie wiedziałam.

Na ulicy wszyscy się do siebie uśmiechają, kierowcy zawsze się zatrzymują gdy ktoś na ostatnią chwilę dobiega na przystanek. Wiecie, że każdy, dosłownie każdy, kto wychodzi z autobusu krzyczy dziękuję i miłego dnia do kierowcy? A kierowca z uśmiechem na ustach odmachuje i zerka na wychodzących w lusterku wstecznym. W sklepach kasjerzy uprzejmie zagadują. Mam wrażenie, że ludzie mają tu do siebie większy dystans i zdecydowanie bardziej czerpią radość z życia niż Anglicy.


Australia kusi, ale czujemy, że to na razie przystanek. Ostatnio chodzi nam po głowie Nowa Zelandia, więc kto wie co się urodzi z tej dopiero kiełkującej myśli?