O tym Berlinie to się nasłuchałam i naczytałam! Jakoś nigdy nam nie było po drodze do stolicy Niemiec. Jednak okoliczności nas trochę przymusiły i takim oto sposobem wylądowaliśmy w Berlinie na 24 godziny. Czy było warto? O tym przekonacie się za chwilę.
To nie był zaplanowany wyjazd, muszę się przyznać, że nie poświęciłam zbyt wystarczająco dużo czasu na research, który zwykle robię przed podróżą. Zmęczenie, zbyt dużo na głowie, powrót z Polski, po ciężkim tygodniu, dały się we znaki i postawiliśmy na spontaniczność. Jedyne czego byliśmy pewni to to, że mamy pociąg z Warszawy do Berlina o 10 i że nasz hostel znajduje się w dzielnicy Kreuzberg. Podróż pociągiem zajęła tylko 5 godzin! Cena też nie była zbyt wygórowana, bo za bilet w jedna stronę zapłaciliśmy 128 zł od osoby.
Do hostelu dotarliśmy około 17, ogarnęliśmy się i resztę wieczoru postanowiliśmy spędzić zwiedzając centrum miasta i najważniejsze atrakcje turystyczne. Dojazd z hostelu był rewelacyjny, prawie pod same drzwi podjeżdżał autobus, który jeździł co 10 minut. Wsiedliśmy, przykleiliśmy nosy do szyby i wysiedliśmy na Placu Poczdamskim, skąd w zaledwie kilka minut znaleźliśmy się pod Pomnikiem Pomordowanych Żydów Europy. Przyznam, że chyba nigdy nie spotkałam się z piękniejszym pomnikiem. Swoisty labirynt wysokich betonowych słupów o różnej wysokości przyprawiał mnie o ciarki na plecach. Gra cieni tylko potęgowała to uczucie.
Powolnym krokiem zmierzamy ku Bramie Brandenburskiej. W związku z trwającym Euro cały plac został przeistoczony w strefę kibica. Wurst i schłodzone piwko na każdym kroku. Powstrzymujemy apetyt i spacerkiem zmierzamy w stronę Bundestagu. Jak już zdecydowaliśmy się na wejście na kopułę to okazało się, że bilety zostały wyprzedane. No trudno, mamy pretekst żeby jeszcze kiedyś tu wrócić. Pstrykamy klasyczne selfie z Bramą Brandenburską i decydujemy, że podejdziemy pod Wieżę Telewizyjną. Zmęczenie się wzmaga, nieprzespana noc daje się we znaki. Mam wrażenie, że Berlin jest w wiecznym remoncie, na każdym kroku coś jest rozkopane, coś się buduje, coś się burzy. Pomiędzy widać piękne, zabytkowe budynki. Kiedy docieramy do Wyspy Muzeów łapie nas deszcz. W sumie chyba to tylko pretekst – decydujemy, że wracamy na Kreuzberg. Dojeżdżamy i słonko nieśmiało znów wychodzi zza chmur. W hostelu chillujemy z zimnym piwem o smaku mango i wyszukujemy jakiejś miejscówki na kolację. W pobliżu jest maleńkie bistro z włoskim kucharzem. Tu musi być dobrze. Atmosfera przypomina mi nasze ukochane Włochy. Kupujemy butelkę wina, gadamy, zajadamy oliwki w oczekiwaniu na makaron z sardynkami, algami i orzeszkami piniowymi. To totalnie smaki Arka.
Budzik wyrywa nas ze snu. Kolejny piękny dzień przed nami! Kreuzberg ma to do siebie, że na każdym rogu skrywa coś niesamowitego. Tym razem trafiamy do świetnej, tureckiej śniadaniarni. W środku pełno, takie ichniejsze wydanie Charlotte. Tylko zamiast bagietek i chlebów serwują świeże, chrupiące bajgle. Ja decyduje się na tradycyjna shakhukę, a Arek na paterę pełną przeróżnych tureckich past. Wszystko pyszne. Wychodzimy pełni i szczęśliwi. Czas wsiadać na rower! Kierunek East Side Gallery. WOW! Ta część Kreuzberga jest jeszcze piękniejsza. Kolorowe murale, kelnerzy leniwie wyciągający ogródki piwne przed hipsterskie kawiarnie, mnóstwo rowerzystów (czujemy się jak w Cambridge!), no i bulwar. Dobrze wiecie jak mnie ciągnie do wody.
Najpierw jednak decydujemy się na krótki spacer wzdłuż muru. Przepychający się turyści i metalowe kraty oddzielające murale sprawiają, że wybieramy bulwar. Siadamy, popijamy niemieckie piwko, obserwujemy jak grupki znajomych zaczynają się schodzić. Totalny, niedzielny chill. No ale nic, wstajemy i na rowerach ruszamy dalej. Jeszcze jedna miejscówka do sprawdzenia. Stajemy przed niepozorną bramą RAW i po zejściu po schodach wkraczamy w inny świat. W świat starych hal, które jak się potem okazuje są pozostałością po starej stacji naprawy pociągów. Nie wiem na co patrzeć!
Piękne graffiti, porozwieszane hamaki, kolorowa roślinność, niepowtarzalny klimat! Po lewej znajduje się rzemieślniczy market – ręcznie robiona biżuteria, jakieś obrazy, ubrania vintage. Po prawej widać kawiarnię, a w pewnym momencie mały namiot z logiem Nike SB. Okazuje się, że dzisiaj odbywają się zawody skateboardowe. No tak, bo jest tu kryty skatepark, ścianka wspinaczkowa usytuowana w starym bunkrze. Niesamowicie przyjemny bar, ze stoliczkami pośród drzew, stara przyczepa, w której znajdziemy nieco przydrogawe antyki, a na samym końcu prawdziwy rarytas. Ogromną halę z kilkoma różnymi mini-restauracjami. Trudno mi to opisać. Tylko spójrzcie!
No w sumie tak mija nam popołudnie. Wtapiamy się w tłum (haha, wśród hipsterów czujemy się całkiem swojo!), siedzimy w pierwszym rzędzie i obserwujemy bitwy jeden na jednego, klaszczemy, gdy tylko komuś uda się zrobić jakąś dobrą akrobację (tak to się mówi?). Nie żebyśmy się na tym znali, ale to było niezwykłe przeżycie. Świetny DJ tylko podkręcał atmosferę. No i zanim się obejrzeliśmy minęły dwie godziny i powoli musimy się zbierać na ostatni punkt dzisiejszej wycieczki – kolację. Zgodnie z rekomendacjami wybieramy turecką restaurację specjalizującą się w… kebabach! To ci niespodzianka. Jagnięcina prosto z grilla wprost rozpływa się w ustach… Berlinie będę tęsknić. W Kreuzbergu zostawiłam kawałek serca.
The Cat’s Pijamas Hostel – Urbanstraße 84, 10967 Berlin. Zapłaciliśmy 44€ i oboje się zgadzamy co do tego, że był to najlepszy hostel w jakim kiedykolwiek spaliśmy. Obsługa, wystrój, genialny design pokoi, toalet, korytarzy. Na 5 +!
RAW – Revaler Sraße 99
La Femme – śniadaniarnia, o której pisałam. Znajduje się przy Kottbusser Damm 77, 10967. Za spore śniadanie, dwie herbaty i dwa dodatkowe bajgle zapłaciliśmy ok. 30€.
Hasir – sieć tureckich restauracji, my byliśmy w tej na Kreuzbergu przy Adalbertstr. 10 10999. Za dwa dania główne i dwa piwka zapłaciliśmy ok. 35€.
Rower – wypożyczyć jednoślady można na każdym kroku. My skorzystaliśmy z tych w naszym hostelu i był to koszt 10€ od roweru na cały dzień.