Brighton to miejsce, do którego lubię wracać. Położone na południu Wielkiej Brytanii, znane z otwartości, szerokiej, kamienistej plaży i nigdy niekończącego się życia towarzyskiego. Tym razem oprócz typowego zwiedzania i rozkoszowania się jeszcze nieznanymi zakamarkami miasta mieliśmy w planach przebiegnięcie The Color Run. Macie ochotę na magiczne chwile w Brighton? To zapraszam!
Sama nie wiem jak się zabrać do tego wpisu. W Brighton byliśmy już tyle razy, że trudno mi pisać o jego turystycznych walorach. Zresztą, zawsze odwiedzamy tam znajomych, więc tego zwiedzania jest raczej mało. Dominują rozmowy na plaży, długie spacery wzdłuż morza i korzystanie z bogatego życia nocnego. Więc nie liczcie, że zabiorę Was na wycieczkę życia. Będzie spokojnie (ale tylko w ciągu dnia!), na luzie czyli tak jak lubię.
Dojeżdżamy dosyć późno w piętek wieczorem. Już nie pamiętam co, ale na pewno coś świętowaliśmy w aucie, bo z Bogusią zdążyłyśmy wypić butelkę czerwonego wina. W głośnikach gra Taco Hemingway, a humory dopisują. W przytulnym mieszkaniu przyjaciółki czeka na nas jeszcze więcej wina i wegańskie chilli con (no właśnie bez!) carne. Gadamy i gadamy…
Od rana pełna mobilizacja. W sumie to właśnie Color Run stał się pretekstem do naszej wycieczki na południe. No i znów muzyka gra, a my nastrajamy się pozytywnie przed biegiem. Wszystko pięknie, tylko kilka dni temu rozcięłam sobie stopę, więc zamiast biegu będzie szybki spacer z kulawą nogą. No cóż, o zabawę chodzi nie o wyścig, więc powolnym krokiem ruszamy na nabrzeże, gdzie znajduje się start oraz scena. Dookoła kolorowo, wszyscy odziani w eventowe koszulki, wymalowani i wyubierani we wszystkie kolory tęczy. W końcu sponsorem jest Skittles! Po nieśmiałych podrygach podczas rozgrzewki powoli zbliżamy się do linii startu. Nad drogą zaczyna unosić się kolorowa łuna! Ruszamy. Szybkim krokiem pokonujemy pierwszy kilometr i nareszcie zostajemy obrzuceni farbą. Jak to brzmi! Przyznam, że spodziewaliśmy się, że punktów z farbą będzie więcej. A tu się okazuje, że było ich 5 i trzeba było czasami stanąć i pokazać się osobom, które rozrzucały kolorowy pył, aby porządnie się ubrudzić. No cóż, na filmach reklamowych wyglądało to nieco inaczej. Tak czy siak, bawiliśmy się dobrze.
Jak to po biegu należy się nagroda. Organizatorzy postarali się o mnóstwo rozrywek. Były żyrafy, które można było doić a z ich wymion leciały Skittlesy (yhym…), były stoiska, na których można było sobie zrobić i od razu wywołać zdjęcia. Ze sceny krzyknęło dwóch młodych i całkiem przystojnych panów, którzy prowadzili całkiem przyjemną imprezę. Rzucali w tłum mnóstwo gadżetów, po które skąpo odziane fanki chętnie rzucały się na prawo i lewo. Nawet Arek coś złapał. Nie żeby był jedną ze skąpo odzianych fanek, o nie. Gumowa bransoletka na pewno się nam do czegoś przyda.
My tu gadu, gadu, a wcale ciepło nie jest. Zimny wiatr od morza przegania nas w stronę pubu. Wiadomo, piwko dobre jest na zakwasy. To nic, że mięśnie nie miały okazji się zmęczyć, my jesteśmy zmęczeni i na zimne piwko zasłużyliśmy!
Generalnie Brighton, to po Cambridge, całkiem miła odmiana. Wszystko tu jest tańsze, więc czujemy się jak za granicą, gdzie można wydać jeszcze więcej funcików. Ogromna bagietka (gluten!) z frytkami (ups!) i coleslawem za £6. No nic, pora się ogarnąć, bo na wieczór mamy rezerwację w jednej z najlepszych restauracji w Brighton. Ale o tym będzie osobny wpis!
Nocne hulanki kończymy całkiem wcześnie. Może to zbyt czyste morskie powietrze uderza nam do głowy? A może któryś z kolei kieliszek Jagermeister? Ból głowy nad ranem potwierdza drugą tezę. Szybkie śniadanie i lecimy nad morze. Dziś przyświeca słońce od rana i nawet pozwalam sobie odkryć ramiona. Kiedy Arek wybiera się na długie wybieganie (25km!), my decydujemy się na długie plotkowanie, spacer wzdłuż wybrzeża i obiad w genialnej chińskiej, ciasnej i pysznej knajpce zaraz przy Pawilonie. Jeśli kiedyś odwiedzicie Brighton i macie ochotę na szybkie i tanie jedzenie to Pompoko to jest to!
Tak się rozleniwiliśmy, że teraz pędem lecimy do Brighton i360. Jest to konstrukcja dosyć nowa i nieco kosmiczna. British Airways i360 to kopuła, która powoli podnosi się do góry, a przed Tobą rozpościera się niesamowity widok na morze, plażę i całe Brighton. Widzisz to? Było WOW, ale zdecydowanie za krótko. W kapsule jest też bar, ale cała wycieczka była tak krótka, że chyba nie zdążyłabym wysączyć tego kieliszeczka prosecco.
Resztę wieczoru spędzamy totalnie na luzie. Jeździmy na penny boardzie, pijemy piwo, jemy gorące pączki. A w domu oglądamy denną komedię romantyczną.
To była już nasza czwarta wizyta w Brighton. Jednak nadal mnie zdumiewa to jak kolorowe, żywe i intrygujące jest to miasto. Od zawsze ciągnie mnie do morza, dlatego najwięcej czasu spędziliśmy na plaży, gadając, plotkując i rozkoszując się cudownym wrześniowym słońcem. Lubię takie weekendy.
Jeśli macie ochotę podpatrzeć jak wyglądał Color Run i nasz wyjazd do Brighton to koniecznie sprawdźcie vloga Arka!