Peru, Kukbuk, Research
Jakiś czas temu magazyn Kukbuk zorganizował konkurs. Zasady były bardzo proste, należało opisać najlepszy kawałek mięsa, jaki przyszło mi zjeść. Opisałem bawole serca, które jedliśmy w Limie. Wygrałem. Jeżeli redakcji Kukbuka spodobał się opis tego co jadłem, to może i Wam się spodoba.
Przed każdą podróżą mamy jasny podział obowiązków, ja nie zajmuję się tym, gdzie i kiedy mamy jechać, co mamy zobaczyć, jakie bilety trzeba kupić. Zajmuję się tym, gdzie mamy spać i najważniejsze, gdzie i co mamy jeść. Podobnie było w przypadku Peru. Zebrałem sporo informacji, pogadałem ze znajomymi, który Peru już poznali i którym serdecznie dziękuję za wskazówki, przeczytałem mnóstwo artykułów na różnych blogach podróżniczych i kulinarnych. Zdecydowanie najlepszym okazał się wpis Paczków w podróży, który pobudził moją wyobraźnię. To dzięki niemu musiałem spróbować małż św. Jakuba zapiekanych z parmezanem.
Małe knajpy, ceviche, serca, street food
Jadąc do Peru wiedziałem, że będę jadł dużo i różnie, zresztą jak zawsze, lecz do końca nie wiedziałem co konkretnie. Kilka potraw należało spróbować. Pierwsza z nich to ceviche, peruwiańskie danie narodowe. Podobno w samej Limie jest 16000 miejsc, gdzie podaje się ceviche. Nam udało się sprawdzić kilka z nich, a najlepsze podano nam w niewielkim bistro Hijo de Olaya w Miraflores. Miejsce to znalazłem w jednym z weekendowych przewodników po różnych miastach świata, tworzonych przez dziennikarzy The New York Times. Swoją drogą, weekendowy cykl NYTimes’a jest po prostu świetny! W Hijo de Olaya zamówliliśmy klasyczne ceviche ze smażonymi kalmarami. Ceviche bardzo wyraziste, bardzo kwaśne, ostre, słone; podane ze słodkim ziemniakiem, świetnie skomponowane. Do tego delikatny bulion rybny, fantastyczna prażona kukurydza i obowiązkowo napój z czarnej kukurydzy. Hijo de Olaya to trochę hipsterskie bistro z bardzo minimalistyczną kartą i pysznym jedzeniem. Polecam!
Jeżeli pojedziesz do Peru i nie zobaczysz Macchu zrozumiem, ale jeśli pojedziesz do Peru i nie spróbujesz bawolich serc, to popełniasz poważny błąd. Grillowane Anticuchos to rarytas, delicje. Są absolutnie genialne. Tradycyjne peruwiańskie danie jest dostępne niemal na każdym rogu większych i mniejszych miast i wsi. Jadłem je niemal codziennie, a te najlepsze próbowałem w Limie, w niewielkim bistro Anticuchos de la Tia Grimanesa, od ponad trzydziestu lat prowadzonym przez bardzo niską i bardzo charyzmatyczną szefową kuchni. Podawane tam bawole serca są po prostu doskonałe. Soczyste. Delikatne. Idealny stopień wysmażenia mięsa, wcześniej marynowanego w zalewie, która stanowi tajemnicę Pani Grimanes. Lepsze od najlepszych steków. Do tego Inca Kola, kukurydza i słodki ziemniak. Zdecydowanie najlepiej zainwestowane 16 peruwiańskich soli w czasie naszego wyjazdu.
Na peruwiańskich ulicach jedzenie jest wszechobecne. Począwszy od owoców opuncji sprzedawanych z taczek, bardzo słodkich herbat z dużą ilością soku z limonki, churros, ryżu z kisielem, dżemem, owocami czy frużeliną (opisany na blogu Where is Juli), pieczonych bananów, grillowanych serc i innych podrobów; a to wszystko sprzedawane wprost z mobilnych straganów, które pojawiają się nagle i nagle znikają. Pośród tej ogromnej różnorodności można znaleźć również kanapki. Wiem, kanapki mogą wydawać się trochę trywialne, ale w Peru są po prostu rewelacyjne. Trudno nam było wybrać najlepsze, ale wśród faworytów są te z awokado i solą morską czy smażonymi warzywami, łatwo dostępne w Limie oraz z frittatą z kawałkami ryby, które jedliśmy w małym porcie w Paracas. Każda za 1-1,5 sola. Tanio i smacznie.
Kuchnia peruwiańska za sprawą specyficznego położenia i klimatu kraju jest kuchnią kompletną. Fantastyczne, nieprzetworzone produkty, owoce morza, wołowina, drób, świeże warzywa i najróżniejsze owoce, a to wszystko bardzo wysokiej jakości w stosunkowo przystępnych cenach. Peruwiańczycy nauczyli się przekuwać tę jakość w pyszne, proste i bezpretensjonalne potrawy. Według Jacka Walkiewicza jakość w dzisiejszych czasach to luksus. A w Peru ten luksus jest tak cudownie ogólnodostępny.