DZIENNIKI Z PODRÓŻY TYDZIEŃ 2 – BALI

To już drugi tydzień naszych balijskich wakacji. Z jednej strony jest pięknie, a z drugiej dzieją się rzeczy, których wolałabym nie przeżyć… Zresztą, przeczytajcie sami. 

DZIEŃ 8 – 30.07.2018

Dzień rozpoczynam od szybkich zakupów na śniadanie. Zaglądam do małego sklepiku, gdzie kupuję mango, ananasa i arbuza. Podrzucam też rzeczy do pobliskiej pralni. Zjadamy śniadanie, a ja uciekam na plażę. Schodzę po krętych schodach wyrytych w klifie, aby odkryć, że przypływ jest tak duży, że z plaży nie zostało nic. Idę dalej do Padang Padang Beach i mimo, że sytuacja tam wygląda nieco lepiej, to nie ma mowy o rozłożeniu ręcznika na piasku. Ludzie wygodnie się porozkładali na leżaczkach, już na skraju plaży i odpoczywają w cieniu. To nie dla mnie.

Wracam do domu i mimo że wolałabym plażować, mam sporo do zrobienia, więc wpadam w wir pracy. Wyskakujemy tylko na szybki obiad do pobliskiego warung.

Kiedy Arek nareszcie odkłada komputer, co zwiastuje koniec pracy na dzisiaj, wybieramy się na kolację. Wsiadamy na skuterek i jedziemy do Bingin. Zdążyliśmy jeszcze na zachód słońca. Na wodzie widać jeszcze paru odważnych surfujących przy ostatnich promieniach słońca. Na samej plaży jest kilka restauracji, idziemy do tej najbardziej polecanej – Lucky Fish. Stoliki stoją na piasku, menu jest wyjątkowo krótkie, a żeby zamówić podchodzi się do lodówek, wybiera rybę w całości, którą za chwilę wrzucą nam na grill. Decydujemy się na tuńczyka, który podawany jest z ryżem i tradycyjnymi zielonymi warzywami. Nigdy nie jadłam tuńczyka nie z puszki, więc smak świeżej ryby prosto z grilla robi naprawdę ogromne wrażenie. Zresztą, w tej scenerii naprawdę nie trzeba mi wiele do szczęścia.

DZIEŃ 9 – 31.07.2018

Ostatni dzień lipca, dacie wiarę? Od kiedy wyjechaliśmy z Anglii nasze życie toczy się z prędkością rollercoastera. Poważnie. Mimo mojego slow, czuję, że czas leci zdecydowanie za szybko…

Ale nie ma co tracić czasu, jemy śniadanie na tarasie, arbuza i ananasa, popijamy gorącymi promieniami słońca i jesteśmy gotowi na kolejny piękny dzień. Arek równo o 9 zaczyna pracę, ja poranek spędzam również przy komputerze. Pracuję nad pewnym projektem, ale szczegółów zdradzić jeszcze nie mogę. Koło 11 ubieram strój kąpielowy, pakuję Kindla i ręcznik i idę na plażę!

Tym razem wybieram się na Bingin Beach, do której spacer zajmuje mi jakieś pół godziny. Kiedy docieram, fale są naprawdę wysokie i rozbijają się o klify, wzdłuż których swobodnie chodziliśmy jeszcze wczoraj wieczorem. Chlup! Fala mnie obmywa, zalewa mi torbę. Czekam na odpowiedni moment, by przebiec na szerszą plażę, jest, udało się! Rozkładam się pod klifem, czytam, nareszcie czuję się dobrze. Mimo że niebo jest początkowo zachmurzone, nawet spada z czarnych chmur kilka kropel, po kilkunastu minutach na horyzoncie widzę tylko błękit i palące słońce.

Zaczęłam czytać Ludzie na drzewach, książkę której autorką jest Hanya Yanagihara (ta sama autorka, która napisała Małe życie, recenzję możecie przeczytać tutaj). Jest tak cudownie ciepło, że nie da się wytrzymać bez orzeźwiających kąpieli w oceanie. Widać, jak z godziny na godzinę fale nieco łagodnieją, woda się cofa. Surferów w wodzie co nie miara, a to co wyprawiają na wysokich falach przechodzi ludzkie pojęcie. Ta część Bali znana jest przede wszystkim ze świetnych warunków do surfingu.

Kiedy zaczynam czuć, że jednak jak na pierwszy raz to może pora schować się do cienia, zaglądam do jednej z knajpek i wypijam piwo dla ochłody. To nazywam wakacjami! Wracam do domu, biorę szybki prysznic i o 17 wsiadamy na skuter. Kierunek: Uluwatu.

Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy punkcie widokowym. Obserwowanie surferów i o tej porze dosyć już leniwych fal jest hipnotyzujące. Jednak jeśli chcemy zdążyć, musimy ruszać. Docieramy do Uluwatu po kilkunastu minutach, pełen parking sugeruje, że nie tylko my chcieliśmy obejrzeć dzisiaj tradycyjny taniec z widokiem na zachód słońca. Świątynia w Uluwatu położona jest na samych klifach, jednak czasu na zwiedzanie dziś nie mamy. Kupujemy bilety na taniec (100 000 IDR od osoby) i zajmujemy jedno z ostatnich miejsc siedzących. Sceneria jest iście bajeczna. Światło zachodzącego słońca tylko dodaje magii. Oglądamy dziś tradycyjny balijski taniec, najpierw na scenę wchodzi kilkudziesięciu śpiewających mężczyzn. Śpiewać tak będą przez całe przedstawienie nadając rytm akcji. Potem stopniowo akcja zaczyna się rozkręcać, na scenie pojawiają się nowe postaci, a dzięki skryptowi otrzymanemu przy wejściu jesteśmy w stanie kontrolować o co w przedstawieniu chodzi.

 

Aktorki mają niesamowicie starannie wykonany makijaż, początkowo nawet myślałam, że to maska. Stroje są niezwykle zdobne, dużo złota, błyskotek. Cieszę się, że to właśnie w Uluwatu zobaczyliśmy swój pierwszy tradycyjny taniec.

 

W drodze do Pecatu stajemy w przydrożnej knajpie na domowy obiad. Arek je curry z rybą, ja mój ulubiony mia goreng, czyli smażone noodle z warzywami.

DZIEŃ 10 – 1.8.2018

Wakacje nad oceanem mają to do siebie, że nagle dni są do siebie podobne. Nie będę więc Was zanudzać, bo mogłabym pewnie zrobić kopiuj-wklej z wczoraj. Jedynie wieczorem zmieniamy miejscówkę, rozkładamy koc na Dreamland Beach, pijemy zimne piwko i oglądamy piękny zachód słońca. Brakowało mi strasznie zachodów słońca nad oceanem. W Palm Cove mogliśmy podziwiać grę świateł tylko rano. W drodze powrotnej przystajemy w przydrożnym warung i zjadamy lekką, całkiem smaczną, typowo balijską kolację. Dzień jak co dzień!

 

DZIEŃ 11 – 2.8.2018

Wiecie, kolejny dzień, który mogłabym podsumować słowami piosenki Taconafide „pić, jeść, spać” tylko trzeba by dodać jeszcze „opalać” i byłoby o mnie.

Potrzebowałam takiego relaksu. Jako dziecko spędzałam dwa pełne miesiące nad polskim morzem na wsi u dziadków. Prawie nie było dnia żebyśmy nie pojechali nad morze. Wiem, że niektórzy, uważają, że leżenie plackiem na plaży jest nudne, jednak ja nadrabiam wtedy zaległości książkowe, kąpię się w oceanie, rozmyślam i wcale nie uważam tego czasu za stracony.

Po 16 dołącza do mnie Arek, siedzimy na kocu, pijemy zimne piwo, zajadamy kukurydzę z grilla, którą sprzedaje balijska babcia na plaży. Przed zachodem słońca jedziemy jeszcze na Padang Padang Beach, gdzie zbieramy muszelki i oglądamy jak rozpalona, czerwona kula wpada do oceanu. Zaliczamy kolację, potem kilka rozmów na Skype z bliskimi i odpalamy Netflixa. Dobranoc!

DZIEŃ 12 – 3.8.2018

Od rana pokropuje, pakuję nas, bo w końcu przyszedł upragniony dzień i Arek w końcu zaczyna prawdziwy urlop! Pogoda jest bardzo kapryśna, ni to wieje, ni to pada, przy czym temperatura i wilgotność powietrza są dosyć nieznośne. Odbieram ostatnie pranie z pralni, biorę lunch na wynos, który jemy na punkcie widokowym przy Padang Padang Beach obserwując surferów, Arek chwilę dronuje.

O 16 podjeżdża po nas taksówka i chciałoby się powiedzieć, że mkniemy w kierunku Sanur, jednak po balijskich drogach nie da się mknąć. Drogi są wąskie, ruch olbrzymi, korki zastraszające. 30 kilometrów pokonujemy w godzinę i 45 minut. Do tego ciągłe trąbienie. W pewnym momencie niezbyt dobrze się poczułam, choć nigdy nie cierpię na chorobę lokomocyjną.

Do Sanur docieramy przed 18, zostawiamy jedynie torby w pokoju, bierzemy skuter i jedziemy na rozeznanie. Cel: kupić bilety na łódkę na jutro rano na pobliską wyspę Nusa Penida. Niestety, okazuje się, że wszystkie stoiska firm przewozowych są już o tej porze zamknięte. Sprawdzamy jedynie godziny, o których łódki odpływają i postanawiamy wrócić wcześnie rano. Ja nadal nie czuję się najlepiej, więc idziemy do Buda Bali, knajpy ze zdrowym jedzeniem, którą odwiedziłam również w Ubud.

Wczoraj zasnęłam i nie wypiliśmy przepisowych 2-3 kieliszków wódki, dziś już nie popełniamy tego błędu.

DZIEŃ 13 – 4.8.2018

Wstajemy o 6, a przed 7 jesteśmy już w porcie. Kupujemy bilety na łódkę i czekamy na jej przybycie. Stoisk jest kilkanaście, oczywiście sprzedają bilety na góra 3-4 różne łódki. W Sanur nie ma mola, ani nawet pomostu łączącego brzeg z łódką, więc aby na nią wsiąść trzeba zamoczyć się w wodzie. Czasami wody jest po kolana czasami więcej, w zależności jak jesteś szybki i czy nie zaskoczy Cię fala. Taka oto rozrywka z samego rana. Arek najpierw wrzuca nasze bagaże, które niesie nad głową, potem wsiadamy my. Dopływamy po 45 minutach i tylko patrząc na turkusowy kolor wody wiemy, że spodoba nam się na wyspie.

Arek szybko organizuje skuter, najpierw zawozi bagaże, a potem wraca po mnie. Nie ma czasu do stracenia! Przebieramy się, pakujemy i na skuterku jedziemy odkrywać uroki wyspy. A jest co zwiedzać! Zaczynamy od śniadania w przydrożnym warungu, jemy naleśniki, które obok jajek pod każdą postacią, są stałą pozycją w śniadaniowym menu na Bali. A potem obieramy kierunek Crystal Bay!

Co za plaża! Turkusowa woda, bialutki piasek, plaża usiana koralami i pięknymi muszlami, których nie omieszkam pozbierać. Arek chwilę dronuje, ja zbieram muszelki, moczę nogi w przyjemnie ciepłej wodzie i obserwuję grupki ludzi, którzy wypływają z maskami i płetwami, by poobserwować podwodny świat. Ilość korali na plaży świadczy o tym, że musi tu być wyjątkowo piękny.

 

Wspinamy się po schodach na punkt widokowy, odkrywamy też ścieżkę na kolejną, maleńką plażę. Idealne miejsce schadzek dla zakochańców! My nie schodzimy w dół, czas nas nieco goni. Ja niestety nie czuję się też najlepiej. Nieco mi słabo, w żołądku jakby gula. Próbuję się ratować zimną colą, zobaczymy czy pomoże.

Arek zerka na mapę i widzi spory skrót. Ryzykujemy i jedziemy. Mijamy maleńkie gospodarstwa, w pewnym momencie asfalt się kończy, pojawia się wyboista, kamienista droga. Jedziemy dalej, mijamy pasące się krowy, kurczaki, świnie. Słysząc jakiś hałas za sobą odwracam się i widzę małpy na drzewach! Gdzie my jesteśmy?!

Dojeżdżamy do momentu, w którym droga zawalona jest kamieniami i powalonymi drzewami. Nie pojedziemy dalej. Miejscowi na pobliskim polu zaczynają się z nas śmiać, podejrzewam, że rzadko widzą tu zbłąkanych turystów. Pan pokazuje nam jak tędy najszybciej wyjechać, pozwala nam przejechać przez swoje podwórko, więc po drodze jesteśmy też atrakcją, dla kilku rodzin, które urządziły sobie sjestę na dworze. Machamy na pożegnanie i wjeżdżamy na główną drogę.

Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Broken Bay i Angel’s Billabong. Na mapie wygląda blisko, jednak drogi są w tak fatalnym stanie, że nie da się jechać szybciej jak 5-10 km/h, nieźle mną wytrzepało, co myślę nie pomogło mojemu obolałemu brzuchowi. Broken Bay i Angel’s Billabong to absolutnie malownicze punkty, które na długo zapadną mi w pamięć. Nie tylko ze względu na turkus wody, przepiękne plaże, rozległe klify i ogromne fale rozbijające się o skały. Również ze względu na to, że to właśnie tutaj moje problemy żołądkowe rozpoczęły się na dobre. Próbuję odpoczywać w cieniu, pić wodę, zjadłam sam ryż, jednak z minuty na minutę jest coraz gorzej. Koło 16 wsiadamy na skuter i jedziemy z powrotem. I znów to samo, drogi albo nie ma i są same kamienie, albo są pozostałości po asfalcie, ale z takimi dziurami, że głowa mała. Dopiero ostatni odcinek prostej drogi pozwala nam nieco przyspieszyć. Kiedy docieramy do hotelu jest coraz gorzej. Jestem rozpalona, obolała, a Bali belly rozszalało się na całego. Na przemian śpię i odwiedzam toaletę. Winię tylko siebie i fakt, że raz zasnęłam i nie wypiłam wódki. Muszę swoje odcierpieć.

DZIEŃ 14 – 5.8.2018

Kiedy wstaję rano czuję się nieco lepiej. Nie jestem już rozpalona, brzuch boli, jednak nie aż tak jak wczoraj. Nie ma jednak szans, żebym cokolwiek dziś zrobiła. Nawet krótki spacer do sklepu daje mi się we znaki.

Arek jedzie zwiedzać wschodnie wybrzeże wyspy, a ja zostaję w łóżku. Czytam i śpię na przemian. Kiedy wraca po 16 czuję, że jestem gotowa coś zjeść. Marzy mi się rosół albo pomidorowa mamy. W pobliskiej knajpie mają zupę kukurydzianą, muszę się tym zadowolić. Wypijam gorący bulion i gorzką czarną herbatę. Czuję, że jestem na dobrej drodze do wyzdrowienia!

Po powrocie włączamy sobie film Snowden i w trakcie zaczyna znów trząść. Kolejne trzęsienie ziemi. Staramy się nie panikować, mimo że trzęsie mocniej i dłużej niż ostatnim razem na Bali. Po kilkunastu minutach przychodzi kolejne trzęsienie. Przyznam, że emocje dają o sobie znać. Nawet do końca nie wiem co się robi w takiej sytuacji… Po chwili przychodzi właściciel hotelu, mówi, że jest zagrożenie tsunami i żebyśmy ewakuowali się na wzgórze. Szybko pakujemy najważniejsze rzeczy do plecaków, wsiadamy na skuter i jedziemy w górę. Na ulicach zamieszanie, skutery i auta jeżdżą w różnych kierunkach rozwożąc ludzi w bezpieczne miejsca. Na ulicach stoją miejscowi w kapokach wskazując, gdzie mamy się kierować.

Na wzgórzu jest już sporo osób, w grupkach siedzą przy wiatach w oświetlonych punktach. Siadam i próbuję nie myśleć. Próbuję nie roztrząsać. Jednak nie pomagają młode dziewczyny w szczegółach opowiadające o tym jak się czuły, gdy zatrzęsło ziemią. Nagle wszyscy są ekspertami. Już bezpiecznie. Jeszcze nie jest bezpiecznie. Ruch na ulicach spory i to w dwie strony. Niektórzy już wracają na dół, niektórzy dopiero dojeżdżają na górę.

Przed 23 przyjeżdża oficer marynarki i mówi, że zagrożenie tsunami zostało odwołane. Siedzimy jeszcze chwilę i jedziemy do hotelu. Część gości już jest, część jedzie tuż za nami. Siadamy w części wspólnej, zamawiam herbatę. Przecież jest dobra na wszystko, prawda?

Czytamy wiadomości o pierwszych ofiarach śmiertelnych. Epicentrum trzęsień było znów na Lomboku, tak jak w przypadku trzęsienia sprzed 2 tygodni. Tym razem pierwsze o sile 7.0, a drugie 6.4. Media donoszą o pierwszych ofiarach śmiertelnych. Bali nie zostało objęte zagrożeniem tsunami. Czy oddycham z ulgą? Nie do końca.

Wracamy do łóżka, długo czytam, a kiedy w końcu zasypiam śpię bardzo niespokojnie.


Przyznam Wam się, że po ostatnich wydarzeniach najchętniej wróciłabym już do Australii. Liczę, że to koniec niespodzianek, ale chyba nie będę umiała w 100% cieszyć się czasem na Bali.

 

 

Categories Bali świat zwiedź ze mną świat

About

Wciąż szukam swojego miejsca na ziemi. Mieszkałam prawie rok we Włoszech, potem 4 lata w UK w przepięknym Cambridge. Kolejne dwa lata spędziłam w Australii gdzie spełniałam swoje podróżnicze marzenia. Teraz wywiało mnie na mroźną północ Norwegii, gdzie znów odkrywam uroki życia w rytmie slow. Przeżywam ogromną fascynację minimalizmem, ideą slow life, a więc i slow travel. Kocham zieloną herbatę i dobrą książkę. Chętnie opowiem Wam jak zmieniam swoje życie i otaczającą mnie rzeczywistość.