O dniach lepszych i gorszych, o spokojnych wieczorach w domowym zaciszu i szalonych randkach. O górach i oceanie, o pierwszych kontaktach z policją i powrocie do ćwiczeń z Chodakowską. Gotowi na kolejną relację prosto z Brisbane?
DZIEŃ 77 – 13.09.2017
Czas coś zacząć robić z tym pięknym aloesem, który kupiłam w zeszłym tygodniu na targu. Nakładam więc na twarz maseczkę ze świeżego aloesu i miodu oraz funduję swojej twarzy bombę witaminową. Nawet nie wiecie jak skóra jest miękka i nawilżona po zaledwie chwili z taką miksturą. Szykuję się też do zrobienia toniku z aloesu, ale jak macie jakieś fajne sposoby na wykorzystanie tej rośliny to koniecznie się podzielcie pomysłami.
Na blogu pojawił się też przepis na genialny hummus koperkowy, który robi się w ekspresowym tempie. Zajrzyjcie!
DZIEŃ 78 – 14.09.2017
Robota, robota, a po robocie zabunkrowuję się w kuchni i robię mielone kalafiorowe w ilościach hurtowych. Przy okazji robię też chlebek i gadam sobie z mamą. Nawet nie wiecie jak rewelacyjne wyszły mi tym razem te kotlety! Kiedy już styrana padam do łóżka otwieram Frankie, które sobie pozwoliłam kupić. Staram się nie kupować rzeczy, które potem trudno mi będzie ze sobą zabrać, ale że ostatnio czytam tylko ebooki, jakoś zatęskniło mi się za papierem.
I nawet nie wiecie jak się cieszę, że kupiłam ten przepięknie wydany magazyn. Głowa od nowych pomysłów kołacze, wszystko sobie pospisywałam i mam głębokie postanowienie, że nie będę tych planów odkładać na wieczne potem, tylko zacznę działać. Nigdy nie wiadomo gdzie inspiracja czeka. Arek znów pracuje dziś wieczorem, a ja naprawdę dobrze wykorzystałam ten wieczór. Szkicuję (pracuję nad pierwszym w życiu logiem), oglądam tutoriale, planuję.
DZIEŃ 79 – 15.09.2017
Piątek, piąteczek, piątunio! Naprawdę na koniec tygodnia jestem już styrana. Moja praca to naprawdę non-stop coś. Przez to czas leci szybciej, więc totalnie mi to nie przeszkadza. Jednak mój organizm czasami mówi: stop! Ogarnij się! Zwolnij.
W ogóle cały tydzień podwoził mnie z pracy znajomy, który mieszka niedaleko. Naprawdę sympatyczny, miły, starszy pan, który codziennie raczy mnie historiami związanymi z jego przygodami, gdy pracował dla rządu, ale na północy wśród rdzennej ludności. Najbardziej lubię opowieści o zwierzakach. O tym jak karmił krokodyle, które ochoczo zaczepiały ich gdy siedzieli na pace ich wielkiego auta i rzucali im surowe mięso, o dzikach, o wężach, rekinach. Dzięki niemu dowiedziałam się, że istnieją węże morskie, ryby przypominające kamienie (stone fish), czy że niesamowicie trzeba uważać na meduzy. Dowiedziałam się również, że posiadanie pytona w ogrodzie to nic niezwykłego. Pokazał mi zdjęcia ogromnego węża, który odwiedza ogródek jego brata od czasu do czasu. Pokazał też zdjęcie tego samego węża z wystającą papugą z gęby…
Kiedy o tym wspomniałam w pracy i opowiadałam o tym jakie to przerażające, okazało się, że pół biura natknęło się kiedyś na pytona w swoim ogródku, a jedna koleżanka nawet w domu… Wszyscy mnie uspokajali i zapewniali, że to unusual… Chyba przyjdzie mi się przekonać w praniu jak to jest.
Kolejnym plusem podwózek jest to, że w domu jestem o 17, zamiast o 17:30-18, więc kiedy wpadam do domu, współlokatorka siedzi przy piwku na tarasie. No cóż pozostaje mi chwycić pod pachę paczkę doritosów i kieliszek zimnego, białego wina i się dołączyć prawda? W sumie rzadko mamy czas pogadać we dwie, więc naprawdę nadrabiamy, gadamy, żartujemy. W międzyczasie robię manicure i po prostu odpuszczam. C. jest mega śmieszna, dobrze się przy niej czuję. Zamawiamy wegańską pizzę, włączamy Queens i tańczymy w salonie. Kiedy pada słowo impreza ja od razu mówię, że odpadam. Wkładam piżamę, biorę kocyk i w salonie na projektorze odpalam Netflixa i Girlboss. Po dwóch minutach śpię i tylko czuję jak w pewnym momencie Arek przenosi mnie do łóżka.
DZIEŃ 80 – 16.09.2017
Budzę się z samego rana, może to dlatego, że przywykłam już do tego, że budzik dzwoni koło 6:20? A może dlatego, że wczoraj poszłam spać (to chyba za dużo powiedziane – po prostu zasnęłam) o 21:30? No cóż, leżę sobie jeszcze trochę, myślę, analizuję i jakoś tak nagle dzwoni Arka budzik o 8:00. Powoli się rozbudzamy, pijemy smoothie w łóżku, ogarniamy się i lecimy po rowery. Postanowiliśmy zjeść wspólnie śniadanie, zanim Arek zacznie pracę o 11:30. Jedziemy na West End na targ, gdzie co tydzień rozkładają swoje stragany lokalni gospodarze, foodtracki i małe biznesy. Tłoczno tam, ale wcale się nie dziwię. Owoce i warzywa są dużo smaczniejsze niż te z supermarketu, a przy okazji dużo tańsze, można tu zjeść pyszności z całego świata, a do tego posłuchać muzyki na żywo, rozłożyć koc nad rzeką i w tak piękny sposób rozpocząć weekend.
Ja decyduję się na wegańskie pierożki dim sum z farszem z kapusty i tofu, Arek idzie w burrito. Niestety po chwili ucieka do pracy, ja za to robię szybkie rozpoznanie, kupuję melona i idę na herbatkę do Karoliny, o której pisałam Wam w poprzednich dziennikach. U Karoliny są też znajome, więc naprawdę fajnie było pogadać, pośmiać się i poznać nowe twarze. Ani się nie obejrzałam, a musiałam się zbierać na spotkanie. Biznesowe spotkanie! Na razie nie zdradzam więcej, może w przyszłym tygodniu coś się wyklaruje i mam nadzieję, będę mogła się Wam czymś pochwalić.
Wpadam szybko do Aldi (tak, tak, mają tu Aldi!), kupuję parę rzeczy, wsiadam na rower i śmigam do domu. Pogoda dziś jest naprawdę przepiękna. 26 stopni i piękne, bezchmurne niebo. W domu wyrabiam ciasto na bagietki, żeby zabrać je ze sobą w trasę, łączę się z bliskimi na skypie, nadrabiam zaległości, a także wypisuję pocztówki. Niedługo pierwsze karteczki polecą prosto do Polski.
DZIEŃ 81 – 17.09.2017
Niedzielę zaczynamy naprawdę wcześnie. Budzik o 5:30 niespodziewanie wyrywa nas ze słodkiego snu. Szybko ogarniam owsiankę z jagodami, robię herbatę w kubkach na wynos i chwila moment i siedzimy już w aucie i jedziemy w kierunku Ipswich. Pamiętacie, jak przez pierwsze dwa tygodnie mieszkaliśmy u znajomej w tej miejscowości? To właśnie tam dzisiaj jedziemy. Ale nie w odwiedziny, oj nie. Pod domem wita nas już H., wsiadamy do jej auta i ruszamy dalej, aby równo o 7 zaparkować w punkcie, z którego ruszymy na kilkugodzinny hikking. Ale wiecie co mijamy po drodze? Kilka kangurów, które skubane zatrzymują się przy drodze i kiedy zwalniamy możemy je sobie spokojnie pooglądać. W pewnym momencie myślałam, że z podekscytowania wyskoczę z auta, bo nareszcie zobaczyłam kangura z maleństwem w torbie! Kolejne małe marzenie spełnione.
Ruszamy w trasę, która okazuje się niezwykle zróżnicowana. Wędrujemy po prawie płaskim terenie pokrytym trawą, a zaraz potem stromym, mało stabilnym zboczem pokrytym grubą warstwą ziemi, a raczej kurzu. Za chwilę wspinamy się po skałach i oglądamy zapierające dech w piersiach widoki. Z jednej strony widok na okoliczne domy, pola, gdzie króluje kolor suchego siana, a z drugiej bije po oczach zieleń niekończących się eukaliptusów. Ta wspinaczka przypomina mi, jak bardzo kocham spędzać czas na łonie natury i jak bardzo zaniedbujemy góry. Kurczę lubię hikking i naprawdę powinniśmy robić to częściej.
H. jest świetnym przewodnikiem, często zresztą tu bywa, więc opowiada o napotkanych zwierzakach i swoich nocnych eskapadach. Wraz ze swoim chłopakiem nieraz wspinali się na Flinders Peak po ciemku, żeby na szczycie odpalić kuchenkę gazową i zjeść kolację pod gwiazdami. H. pokazuje nam maleńką kapliczkę, którą rozpoczęła. Jest tam mała świeczka, krzyż zrobiony z polnych kwiatów, a także przypadkowe pamiątki pozostawione przez innych wędrowców. Na szczycie robimy sobie mały piknik, dziś królują mielone kalafiorowe, domowa bagietka, która upiekłam wczoraj, pasta z pieczonego bakłażana i gorzka czekolada. Po chwili odpoczynku idziemy jeszcze zerknąć do jaskini, która kryje się po drugiej stronie góry. H. mówi, że nieraz spotkała tam nietoperze, jednak my nie mamy szczęścia. Za skałą znajdujemy też pierwszą w życiu skrytkę Geocaching. Zapisujemy swoje imiona w pamiątkowym notesie, w którym pierwsze wpisy pojawiły się w 2004 r. Zostawiamy od siebie małe pamiątki i powoli ruszamy w dół.
Przyznam, że nieco bałam się o swoją formę, ale daję radę i nawet nie czuję mocnego zmęczenia. Dzisiejsza wyprawa w góry okazała się świetnym doświadczeniem. W drodze powrotnej stajemy u H. zaglądamy do ogrodu, zerkam jak się mają papaje, ale niestety jeszcze żadna nie jest dojrzała. Zjadam za to morwę prosto z drzewa i napawam się widokiem kolorowych kwiatów i pięknych, zadbanych palm.
Okazuje się, że wcale nie jest tak późno, więc decydujemy, że jedziemy jeszcze nad ocean. Po 1,5h dojeżdżamy do pięknej plaży nieco na południe od Gold Coast – Snapper Rocks, podobno jednej z ulubionych plaż surferów. Potwierdzenie znajdujemy w ilości surferów w wodzie. Dziś jednak tylko podglądamy. Nieco się zachmurzyło, więc z opalania nici, Arek zasypia zaraz po szybkim lunchu, ja czytam Murakamiego, wsłuchuję się w szum fal i po prostu odpoczywam.
Powoli robi się nieco chłodniej, więc wracamy do auta, przebieramy się i postanawiamy przeparkować auto nieco bliżej plaży, na której chcemy obejrzeć zachód słońca. No i cóż, po chwili słyszymy dźwięk syreny i dostrzegamy policyjny radiowóz zaraz za nami. Zostajemy zatrzymani do kontroli, ciśnienie nam podskoczyło, jakoś takie sytuacje działają na mnie stresująco, mimo że wiem, że przecież nic nie zrobiliśmy. Po chwili okazuje się, że jednak jesteśmy w tarapatach. Auto, które pożyczyliśmy od współlokatorki, od prawie pół roku nie jest zarejestrowane, ani ubezpieczone… Panowie zadają mnóstwo pytań, jesteśmy w 100% szczerzy, wyjaśniamy, że nie mieliśmy pojęcia, że jesteśmy na wizach Work&Holiday, że tak naprawdę niedawno przylecieliśmy… Od słowa do słowa, w końcu policjanci proszą nas żebyśmy zadzwonili do C. Ona z przerażeniem stwierdza, że kompletnie o tym zapomniała, potwierdza naszą wersję, że nie mieliśmy o niczym pojęcia. Koniec końców panowie byli naprawdę mega mili, powiedzieli, że nie mogą nas karać za błędy C. i wydali nam specjalne pozwolenie, które pozwalało nam na kierowanie niezarejestrowanego pojazdu do godziny 23:59. Matko, nawet nie wiecie jakie czarne scenariusze miałam już w głowie. Po raz kolejny mieliśmy okazję przekonać się o naturze Australijczyków.
Zostajemy jeszcze na plaży na chwilę, ale oboje nadal jesteśmy nieźle zestresowani. Zachód jest naprawdę niesamowity. Mimo, że chmury zasłaniają sporą część nieba, kolory są przepiękne. Spacerujemy jeszcze chwilę wzdłuż wybrzeża, ale powoli ogarnia nas zmęczenie, a jeszcze czeka nas droga do domu. Kiedy przyjeżdżamy nie mamy siły na nic, więc decydujemy się na tajskie jedzenie na wynos. Zielone curry to był rewelacyjny wybór! Pełna, rozgrzana, wykąpana o 21:30 padam jak dziecko i zasypiam w kilka chwil.
DZIEŃ 82 – 18.09.2017
Jakiś łaskawy ten poniedziałek. Nawet telefony nie dzwonią zbyt często. Po powrocie do domu zbieramy się i ruszamy na randkę. Będzie kolacja i kino, co Wy na to? Film wybrany, idziemy na The Dinner z Richardem Gerem i Stevem Cooganem.
Jedziemy rowerami nad rzeką, w oddali widać pięknie oświetlone centrum miasta, mosty i wieżowce. Nie wiem czy ten widok mi się kiedykolwiek znudzi. Spacerujemy sobie ulicą niedaleko kina i wybór pada na Brewski, mały pub z ogromnym wyborem piw i ku mojemu zdziwieniu również wegańskiego jedzenia. Pierwszy raz w życiu jem burgera z wegańskim boczkiem i kotletem udającym kurczaka. Przyznam, że naprawdę mi smakowało! Nie żebym chciała zakupić tego typu cuda do domu, ale nie spodziewałam się, że to może smakować tak dobrze. Do tego frytaski i frytki z polenty z wegańskim aioli z nerkowców. Szczęśliwy brzuszek!
Kino okazuje się naprawdę fajne, jakoś do tego mi bliżej niż do tego, w którym byliśmy dwa razy na South Banku. I repertuar dużo fajniejszy, i wnętrze mega i okazuje się, że przy wykupieniu członkostwa cena za bilet jest taka sama. A i na urodziny bilet darmowy, a że się zbliżają wielkimi krokami to na pewno wykorzystamy. Hmm… Wiecie co? Stara i zmęczona się robię. Seans na 20:25 to zdecydowanie coś czego nie powtórzymy. Zasypiam po pół godzinie i Arek budzi mnie, gdy zaczynam pochrapywać… Mocno się staram trzymać oczy otwarte, ale fakt, że film jest średni nie pomaga. Cóż, The Dinner nie wyląduje na liście najlepszych filmów.
DZIEŃ 83 – 19.09.2017
Wtoreczek daje mi nieźle popalić. Od rana do 13 latam non-stop. Klienci postanowili przyjść w tym samym momencie, więc nieco trudno mi się ogarnąć, a na obiedzie siadam z Kindlem i próbuję naładować baterie i przez chwilę nie myśleć o pracy.
Kiedy wracam do domu podlewam zgodnie ze swoim zwyczajem ogródek, a potem przebieram się w strój sportowy, rozkładam matę do ćwiczeń i lecę z Ewką, bo kurka schudłam, a skóra mało jędrna, widać efekty odstawienia ćwiczeń. Lato coraz bliżej, samopoczucie coraz gorsze, więc naprawdę najwyższa pora się za siebie wziąć. Potem spędzam 1,5 godziny w kuchni, robię kilka obiadów na zapas żebym jutro nie musiała nic gotować. Gulasz ze słodkich ziemniaków z masłem orzechowym i makaron w sosie pomidorowym z pulpetami z soczewicy i brokuła wyszły naprawdę prze-py-szne! Niech ktoś jeszcze powie, że wegańska kuchnia jest nudna. Zaproszę na kolację!
Kolejny tydzień pełen wrażeń za nami. Jak Wam mijają kolejne dni września? Przestawiacie się na jesienny tryb?