DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 16

Po krótkiej przerwie przybywam do Was znowu z Dziennikami z podróży! Gotowi na nowinki prosto z Australii?


 

DZIEŃ 105 – 11.10.2017 & DZIEŃ 106 – 12.10.2017

Te dwa dni zlały się w jedno. Minęły niepostrzeżenie szybko. Praca, dom, praca, ćwiczenia, gotowanie i kurs InDesigna. Szykuję dla Was, wraz ze sporą grupą blogerów, Przewodnik po Warszawie i już się nie mogę doczekać efektu końcowego. To będzie mój pierwszy projekt w InDesignie, więc mocno się stresuję, ale jest to coś co strasznie mnie kręci, więc wieczory poświęcam właśnie na poznawaniu tego programu.

Ewcia daje w kość, bo tym razem wybieram dużo trudniejszy program jakim jest Bikini. Matko, endorfiny szaleją, moje ciało dziękuje mi za taką dawkę genialnego kardio. Zapomniałam jakie to cudowne uczucie.

W kuchni ostatnio też się dzieje. Lasagne chodziła za mną od dawna. Taką z wegańskim beszamelem robiłam po raz pierwszy, ale wyszła genialna, więc na pewno jeszcze do niej wrócę.

DZIEŃ 107 – 13.10.2017

Piątek 13? Jakoś przetrwałam i to nawet bez żadnych przygód!

Nie wiem czy Wam wspominałam, ale nasz poprzedni współlokator, który tak naprawdę ledwo bywał w domu, wyprowadził się i to właśnie dziś wprowadza się ktoś nowy. Wiecie, po kilku latach mieszkania samemu, trudno znów mieszkać z kimś. Nie jest jednak źle, więc mam nadzieję, że się polubimy i wszyscy będziemy miło wspominać ten czas.

Nie ma że piątek, od razu po powrocie zabieram się za ćwiczenia. Po wczorajszym wycisku, dziś na spokojnie Skalpel. Potem zabieram się za genialne ciasto czekoladowe od Vegenerata Biegowego, a także bajgle. Przepis na bajgle muszę odrobinę podrasować i na pewno te pyszności pojawią się na blogu. Kiedy kończę, jest już na tyle późno, że nie mam ochoty zabierać się za pracę. Odpalam więc nowy odcinek Chirurgów, robię manicure, a potem padam jak dziecko.

DZIEŃ 108 – 14.10.2017

Nie ma spania! Wstajemy koło 7, szykujemy przekąski, pakujemy auto i ruszamy na południe. Dziś spotykamy się ze znajomymi (tymi, których odwiedziliśmy w Byron Bay) w Currumbin niedaleko Gold Coast. Kiedy jednak dojeżdżamy na miejsce, zastajemy istne oberwanie chmury. Po kilku krokach wszyscy jesteśmy zmoczeni do suchej nitki, więc decydujemy się zmienić nieco plany i zaczynamy od śniadania w Surf Club przy samej plaży. Śniadanie jedzone z takim widokiem to idealny początek weekendu.

Kiedy nieco się przejaśnia, w końcu wypożyczamy deski i zabieramy się za to po co tutaj tak naprawdę przyjechaliśmy. Dziś pierwszy raz spróbujemy paddle boardingu. Podejrzliwie patrzę na tę wielgaśną deskę, ale po krótkiej instrukcji okazuje się, że nie jest to wcale takie trudne. Że był to mój pierwszy raz to nie odważyłam się wziąć plecaka ze sobą, więc ze zdjęć nici. Musicie mi uwierzyć na słowo, że pływanie po spokojnej rzece, która wpada do oceanu w towarzystwie skrzeczących pelikanów, to naprawdę piękna chwila. Dopływamy do ujścia rzeki i robimy sobie przerwę na piknik. Są przekąski, różowe wino i plotki. Jest tu naprawdę przepięknie. Pogoda nie zachwyca, ale mimo wszystko widok na ocean, z którego wyłaniają się wieżowce w Gold Coast, surferzy, wszędobylskie mewy, wynagradzają zachmurzone niebo.

Wracamy do domu i Arek ucieka do pracy. Ja chwytam za książkę i najzwyczajniej w świecie odpuszczam wszystko i po prostu odpoczywam. Arkowi udało się wrócić nawet o przyzwoitej porze kiedy jeszcze nie śpię (co rzadko się zdarza), więc włączamy sobie Chef’s Table na Netflixie i zajadamy pizzę w łóżku. Ot taki wieczór.

DZIEŃ 109 – 15.10.2017

Od rana u nas poruszenie, booooo dziś są moje urodziny! Miał być z tej okazji piknik w parku obsypanym fioletowymi kwiatami (oj jeszcze Wam go pokażę), ale pogoda pokrzyżowała nam plany, więc zapraszamy wszystkich do nas na grilla. Mamy takiego gazowego grilla, który jest pod daszkiem, więc spokojnie możemy się schować przed deszczem.

Uciekamy jeszcze szybko na nasz ulubiony targ, żeby zrobić zapasy owoców i warzyw na cały tydzień, a potem przygotowujemy przekąski i dania na grilla. Już po 11-ej pojawiają się pierwsi goście. Nasza znajoma przyprowadza sporo swoich znajomych, a przy stole robi się bardzo międzynarodowo. Pojawiają się ludzie z Tajlandii, Japonii, Malezji i Australii. Było pyszne sushi domowej roboty, marynowany łosoś, tradycyjne australijskie kiełbaski, ale również kukurydza, grillowany bakłażan, genialny domowy sourdough i grzybki z grilla. Kiedy goście wyszli, zaczęły się długie rozmowy na Skypie z rodziną i znajomymi.

Wiecie, 10 lat temu kończyłam 18 lat. Nie miałam pojęcia jak potoczy się moje życie. Byłam zagubiona, niezbyt pewna siebie, nie wiedziałam czego chcę. 10 lat później jestem inną kobietą, wciąż nieco zagubioną, wciąż szukającą swojej drogi, ale zdecydowanie jestem lepszą wersją siebie.
To był piękny urodzinowy weekend. Jednak właśnie w takie dni dosięga mnie ogromna tęsknota. Cieszę się, że w dzisiejszych czasach technologa ułatwia utrzymywanie kontaktu, ale nic na świecie nie zastąpi najzwyklejszej rozmowy w cztery oczy. Na co dzień staram się o tym nie myśleć, ale niestety jest duża szansa, że większości naszych bliskich nie zobaczymy przez najbliższe 2 lata… Łzy mimo wszystko pojawiły się w moich oczach.

Z drugiej strony wiem, że to był piękny weekend. Pamiętajcie, nic nie jest czarno-białe.

DZIEŃ 110 – 16.10.2017

Ach, te poniedziałki! Jakoś ten przeżywam wyjątkowo mocno, bo ostatnio kiepsko śpię, budzę się już po 5 i taka chodzę jakaś nie do życia. Zwlekam się, więc powoli i pierwszy raz od kiedy jesteśmy w Brisbane, wychodzę z domu prosto na deszcz. A parasola brak, kurtki przeciwdeszczowej zresztą też! Nie to mi obiecywałaś, Australio! Choć nasz ogródek pewnie z wdzięcznością przyjmuje nawet takie spore ilości wody. Kilka dni temu pojawił się tam pierwszy, czerwony pomidor! Taki ze mnie wspaniały ogrodnik!

W przerwie na lunch idę do Levis’a odebrać spodnie. To firma, która może pochwalić się rewelacyjnym podejściem do klienta. Mam bardzo dobre doświadczenia jeszcze z Cambridge, ale tutaj panie dały przykład, jak można świetnie potraktować klienta. Kupiłam jeansy podczas naszej wizyty w Stanach w grudniu w zeszłym roku (pssss. jeśli będziecie w Stanach to koniecznie zajrzyjcie do outletów – jeansy w Levisie kosztowały ok. 30-40$ a za t-shirty zapłaciliśmy 10$) i ku mojemu zdziwieniu w sierpniu przetarły się i pojawiła się na nich całkiem pokaźna dziura. No nie jest to jakość z jaką kojarzę tę markę. Poszłam więc do sklepu już tutaj w Brisbane i pani mnie poinformowała, że niestety nie przyjmują międzynarodowych reklamacji, ale podała mi maila do działu obsługi klienta i zasugerowała, żebym spróbowała tam. Wysłałam więc grzecznego maila ze zdjęciami, a pani po jednym dniu odpisała i potwierdziła to co powiedziała pani w sklepie, jednak poprosiła żebym wysłała im jeszcze kod produktu to zerknie czy mają w Australii takie spodnie, to ewentualnie mogą mi je wymienić. I co? Mają, nie w takim kolorze, ale to dla mnie bez różnicy, więc dziś poszłam je odebrać. Dodam jeszcze, że poproszono mnie o dowód zakupu, a jak się pewnie domyślacie rachunek wyrzuciłam jeszcze w Stanach. Wystarczyło potwierdzenie z karty, które oczywiście było po polsku. Żaden problem! Przywitałam więc z radością nowe spodnie w mojej szafie.

Po powrocie do domu zjadamy szybką i lekką kolację i zbieramy się, bo dziś Arek zabiera mnie do parku trampolin. Sama do końca nie wiedziałam czego się spodziewać, bo moje doświadczenie związane z trampolinami ogranicza się do kilku podskoków na trampolinie w ogródku u kogoś z rodziny. A tu taka niespodzianka! Nie dość że trampoliny były w różnych rozmiarach, to miały różne właściwości. Były twardsze i takie bardziej elastyczne, były takie z których można było wskoczyć do „piankowego basenu” i takie super ekstra miękkie, na których można było robić triki. Było nawet boisko do kosza, ale wciąż było okupowane przez młodzież. Matko! Młodzież powiedziałam, brzmię jak stara baba…

Generalnie okazało się, że takie skakanie daj niezły wycisk, oboje nieźle się spociliśmy, ale uśmiech nie schodził nam z ust. Próbowałam robić fikołki, gwiazdy, obroty. Dużo jeszcze pracy przede mną, ale mega mi się spodobało. A najbardziej to, że próbowałam kilka razy przełamać strach i bariery siedzące mocno w mojej głowie i kilkakrotnie udało mi się zadziwić samą siebie. Na pewno tu wrócimy!

DZIEŃ 111 – 17.10.2017

Ojoj wstaję cała obolała. Mój organizm przypomina mi o mięśniach, o których dawno dawno zapomniałam. Boli szyja, bolą plecy. Widać, nawet podczas krótkiego skakania, które w sumie traktowałam bardziej jak zabawę, można sobie dać nieźle w kość. Wczorajsze skakanie zaliczam więc jako trening!

W pracy jak zwykle czas leci jak szalony, a po powrocie do domu od razu zabieram się za Skalpel. Rozkładam matę i ćwiczę z Ewką. Polubiłam się strasznie ze Skalpelem. Widzę już zresztą pierwsze efekty ćwiczeń, a to daje niezłego kopa do dalszych działań. Rzadko się ważę, to nie jest dla mnie żaden wyznacznik, ale ostatnio jakoś po tym jak Arek obwieścił ile udało mu się w ostatnim czasie zrzucić weszłam na wagę i ja. Poleciały 3 kg! Przy moim wzroście to naprawdę sporo. Sezon bikini nadchodzi!

Muszę też dodać, że kiedy za oknem pada, a temperatura ledwo przekracza 20 stopni, ćwiczy się zdecydowanie przyjemniej. Tak więc always look at the bright side of life!

Prysznic, a potem zabieram się za gotowanie. Arek przygotował pyszną surówkę z kapusty, więc w piekarniku lądują łódeczki z ziemniaków i słodkie ziemniaki do sałatki od Veganamy, na którą przepis możecie znaleźć we wpisie, który opublikowałam na blogu w zeszłym tygodniu. Przyznam, że jestem mocno zaskoczona, bo wpis bije rekordy popularności. Więc jeśli szukacie inspiracji na zdrowe i szybkie w przygotowaniu obiady, które z łatwością możecie ze sobą zabrać do pracy to zajrzyjcie tutaj.

A potem? A potem piszę dla Was, bo jak zawsze nie udało mi się pisać regularnie, po trochu, codziennie…


Jestem Wam winna mały update dotyczący zeszłego tygodnia, bo był to pierwszy tydzień kiedy nie pojawiły się dzienniki. Cóż, czas mi się nie chce rozciągnąć, więc musiałam spojrzeć realistycznie na zadania, które sobie wyznaczyłam na zeszły tydzień i wiedziałam, że nie podołam. Musiałam skupić się na nauce i nadchodzących projektach, więc byłam zdecydowanie rzadziej online, zrobiłam sobie przerwę od dzienników, a przede wszystkim zrobiłam genialny kurs z InDesigna na Skill Share. Znacie tę platformę? Ja bardzo lubię ich tutoriale, które są niezwykle kreatywne, świetnie złożone i dają niesamowitego kopa do działania.

Ostatnio oglądałam też bardzo fajny film o psychologii i sztuce tworzenia plakatów. Ciekawe, bo w tym krótkim filmie pojawiło się kilka wyróżnionych plakatów polskich artystów.

Macie w planach naukę jakiś nowych umiejętności tej jesieni? Ta platforma daje mnóstwo możliwości, więc może warto właśnie do tego wykorzystać długie, jesienne, chłodne wieczory?

PS. Jak widzicie ostatnio jakoś mniej zdjęć, byłam dużo mniej online, pozwoliłam sobie na taki luksus w tym tygodniu. Ale w przyszłym tygodniu już do Was wrócę z większą dawką australijskiego spamu!


Czy ktoś mi może podpowiedzieć jak nieco zwolnić ten pędzący czas?

 

Categories Australia świat zwiedź ze mną świat

About

Wciąż szukam swojego miejsca na ziemi. Mieszkałam prawie rok we Włoszech, potem 4 lata w UK w przepięknym Cambridge. Kolejne dwa lata spędziłam w Australii gdzie spełniałam swoje podróżnicze marzenia. Teraz wywiało mnie na mroźną północ Norwegii, gdzie znów odkrywam uroki życia w rytmie slow. Przeżywam ogromną fascynację minimalizmem, ideą slow life, a więc i slow travel. Kocham zieloną herbatę i dobrą książkę. Chętnie opowiem Wam jak zmieniam swoje życie i otaczającą mnie rzeczywistość.