DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 17

Kolejny tydzień, kolejne doświadczenia, kolejne wspomnienia. Trochę o Brisbane, trochę o naszych przygodach, dużo o życiu w Australii. Gotowi na kolejne dzienniki z podróży?


DZIEŃ 112 – 18.10.2017

Wiecie co? Ta pogoda za oknem staje się coraz bardziej przygnębiająca. Deszcz, deszcz, mgła, deszcz. Totalnie angielska pogoda! Jak to się stało, że skubana dotarła aż do Australii?

Pakując się w moją 20 kg walizkę jakoś umknęła mi kurtka przeciwdeszczowa, tak więc jedynym okryciem, które ma kaptur jest moja kurta zimowa. Hm, więc noszę ją na uparciucha, dlatego podczas przerwy na lunch idę kupić parasol. Ale oczywiście nie ma porządnych parasoli, które można złożyć i wrzucić do plecaka. Rozglądam się też za prezentem urodzinowym dla Arka i tak oto przypadkiem w sklepie z rzeczami na kamping wpadam na promocję promocji kurtek przeciwdeszczowych z North Face’a. Czarna, prosta, przewiewna, przeciwdeszczowa i z kapturem. Przeceniona z $229 na $129. No i tak właśnie stałam się właścicielką nowej kurtki.

Prezent dla Arka też kupiłam, ale jeszcze Wam nie mogę zdradzić co to!

W pracy dziś przygotowano niespodziankę dla osób, które w ostatnim czasie miały urodziny. Był tort, zdmuchiwanie świeczek i hihih niezdrowe przekąski! Naprawdę trafiłam na rewelacyjny zespół i mimo, że moja praca do najlżejszych nie należy, to z uśmiechem na ustach codziennie chodzę do pracy. Wciąż jednak ubolewam nad dojazdami, ale w takich momentach zapomina się o wszelkich utrudnieniach.

Wracam do domu, ale tym razem jeszcze odpuszczam trening. Kurczę, te trampoliny nieźle dały mi w kość. Za to zabieram się za domową produkcję mielonych kalafiorowych, które oboje z Arkiem kochamy, kończę poprzednie dzienniki, które lądują na blogu i siadam do nauki nad InDesignem. Udało mi się skończyć pierwsze plakaty, które niedługo pojawią się do ściągnięcia na blogu.

DZIEŃ 113 – 19.10.2017

Dziś kolejna koleżanka z pracy ma urodziny, więc pierwszy raz od niepamiętnych czasów na przerwie kawowej zajadam ciasto. Red velvet. Jedliście kiedyś? To był mój pierwszy raz, ale ciacho było rewelacyjne!

Zwykle na przerwie staram się wyjść żeby się przewietrzyć i rozruszać, ale jakoś nie potrafię się ruszyć zza stołu w kuchni, kiedy mam ostatnie strony najnowszej części przygód Chyłki spod pióra Remigiusza Mroza. Długą przerwę miałam od kryminałów, ale nie mogłam się powstrzymać przed przeczytaniem Oskarżenia. 

Dziś Arek zaczyna na 18, więc nawet udało nam się na chwilę zobaczyć i próbujemy nadrobić zaległości przez te 10 minut, które spędzamy razem. We wtorek i środę, kiedy Arek wracał z pracy, ja już spałam, a kiedy ja wychodziłam, Arek jeszcze spał. Przypomina mi to czasy naszych początków w Anglii, gdy to ja pracowałam na zmiany i mimo, że mieszkaliśmy razem widywaliśmy się rzadko… Potem zabieram się za InDesigna, ale kiedy dopada mnie zmęczenie sięgam po książkę i kończę ją dobrze po 23… Będę jutro zombie!

W międzyczasie wrócił Arek i tym razem mamy dłuższą chwilę żeby po prostu porozmawiać. Takie sytuacje uczą doceniać nawet krótkie wspólne momenty.

DZIEŃ 114 – 20.10.2017

Ach, piątek, piąteczek, piątunio! Jak poprzedni tydzień mi się ciągnął, tak ten zleciał mi w okamgnieniu. Dziś cały poranek spędzam na szkoleniu, a popołudniu staram się pozamykać wiele spraw, więc ani się obejrzę, a już gnam do domu. Nawet mocno nie przeklinam kiedy spod nosa ucieka mi pociąg.

Siadam na ławce na peronie, wyciągam Kindla i zatapiam się w lekturze. Tym razem na tapecie David Airey i jego książka Pracuj dla pieniędzy, projektuj dla przyjemności. Strasznie lubię sposób pisania Davida, a także jego podejście do projektowania. David Airey prowadzi też bloga, na którym znajdziecie sporo ciekawostek jeśli interesuje Was ta tematyka. Jego pierwsza książka Love Logo Design otworzyła mi oczy na wiele istotnych aspektów związanych z projektowaniem, w szczególności identyfikacji wizualnej marki.

Ostatnie promienie słońca przyjemnie rozgrzewają po całym dniu spędzonym w klimatyzowanym pomieszczeniu. Jakoś wyjątkowo nie pada!

Dziś są Arka urodziny. Ja widzicie oboje jesteśmy urodzeni w październiku i dzieli nas zaledwie 5 dni różnicy. Rano zdążyłam jedynie złożyć Arkowi szybkie życzenia, ale na wieczór szykuję pyszną kolację. Prosecco już się chłodzi, wrzucam na szybko buraki do piekarnika, obieram ziemniaki i szykuję resztę składników. Dziś na stole królować będzie krem z buraka z mleczkiem kokosowym i placki ziemniaczane. To mój debiut jeśli chodzi o placki, zwykle ten przysmak królował u mnie w domu, a tata nie miał najmniejszej konkurencji. Jego placki miażdżą wszystkie inne placki świata.

Kiedy w końcu Arek dociera do domu otwieramy prosecco na tarasie, jemy, odbieramy urodzinowe telefony.

DZIEŃ 115 – 21.10.2017

Dziś pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu i nie nastawialiśmy budzików. Wstaliśmy wyspani i radośni dobrze koło 10. Jedynie dźwięk uderzających kropel o okna przypomina, że sezon angielskiej pogody jeszcze się nie skończył. Nie zniechęcamy się, ogarniamy w nieco leniwym tempie, wsiadamy do naszej fury (już od kilku tygodni zastanawiamy się nad imieniem dla naszego Jeepa, jakieś sugestie?) i jedziemy do Paddington na urodzinowe śniadanie. Wczoraj  nie mogliśmy zjeść śniadania razem, więc zrobimy to dzisiaj. Uwielbiam nieco przeciągać wszelkie okazje do świętowania.

Wylądowaliśmy w The Java Lounge, niezwykle przytulnej kawiarni, która przywodzi na myśli bistro, w którym pracowałam w Cambridge. Wygodne kanapy, stare stoły i krzesła, ciekawe menu, podobno rewelacyjna kawa (chyba byliśmy jedynym stolikiem bez kawy) i niezwykle przyjazna i pomocna obsłucha. Arek poszedł w klasykę i zamówił toasty z awokado z jajkiem w koszulce, ja miałam kolorowe i smaczne wegańskie śniadanie mistrzów. Tost z pieczoną dynią, awokado, fasolka, młody szpinak z pieczarkami i grillowane pomidory. Idealny początek dnia.

Wracamy do domu i po chwili przyjeżdżają do nas goście. Pamiętacie chłopaków, którzy gościli nas w Perth? Dobre dwa miesiące temu opuścili Perth i wyruszyli w podróż po północnej Australii, a teraz zjeżdżają od Cairns na południe aż do Sydney. Siadamy z zimnym piwkiem w ręku i fascynującym opowieściom nie ma końca. Chłopaki tylko podsycili mój apetyt, naprawdę chciałabym już wyjechać, poczuć wiatr we włosach i beztrosko podróżować i budzić się codziennie w nowym miejscu. Jeszcze trochę przyjdzie mi poczekać…

Kiedy Arek wraca z pracy ogarniamy się i udajemy się do Fortitude Valley, imprezowej dzielnicy Brisbane. W ciągu nocy zmieniamy kluby kilka razy, tańczymy, gramy w piłkarzyki (kto ze mną w drużynie ten przegrywa, kto chętny?). Aż nagle okazuje się, że jest 5 rano, a my dopiero lądujemy w łóżkach.

DZIEŃ 116 – 22.10.2017

Matko, za stara jestem na imprezowanie… Poważnie… Jak kiedyś funkcjonowanie/praca/studia nie bardzo mi przeszkadzały na następny dzień, tak teraz jestem wrakiem człowieka. Całe szczęście kac mnie ominął, jednak zmęczenie materiału daje o sobie znać. Cóż, budzę się już przed 11, wszyscy śpią, a ja zabieram się za sprzątanie. Jak widzicie całkiem normalna nie jestem. Robię pranie, segreguję śmieci, szykuję śniadanie, wypijam mocną herbatę. A potem siadam do komputera i piszę, jakoś wyjątkowo lekkie mam dziś pióro.

Arek budzi się o 14, jemy razem obiad i zanim się obejrzałam, a już musiał wyjść do pracy. Goście pojechali do miasta, dziś pogoda im sprzyja i po wczorajszym deszczu nie ma już śladu.

Czytam sobie najnowszy numer Frankie, trochę leniuchuję, aż nagle na Insta Stories Ani Ułanickiej mignęło mi, że ogląda Julie & Julia  i nachodzi mnie niewiarygodna ochota na ten film. Oglądam go jednak tylko do połowy, bo wracają goście z jeszcze dwójką gości. Ale mamy dziś wesoło. Poznajemy się z dwoma sympatycznymi Niemkami, dowiaduję się co tu robią, jak się wszyscy poznają… Ale koło 21 wszyscy padamy ze zmęczenia.

DZIEŃ 117 – 23.10.2017

Chłopaki podczas swoich opowieści podpowiadają nam najlepsze rozwiązania jakie podpatrzyli u swoich współpodróżników. Przez większość trasy jechali w kilkudziesięcioosobowym konwoju. Kilkanaście jeepów, kilkanaście narodowości, kilkaset dni, setki wspomnień. Podpowiadają nam jakie praktyczne rozwiązania sprawdzały się najlepiej. I padł temat namiotów na dach.

Temat ten już się u nas przewinął, jednak na początku ze względu na cenę (ok. $1000.00) odrzuciliśmy ten pomysł. Stwierdziliśmy, że zbudowanie łóżka w tylej części auta będzie tańsze. Jednak po wymianie argumentów za i przeciw, a także po obejrzeniu kilku filmików na YT stwierdziliśmy, że chyba jednak warto by było raz jeszcze to przemyśleć. Arek zaczął szperać i wynalazł outlet z rzeczami na kamping i właśnie w poniedziałek podjechał po mnie do pracy i pojechaliśmy zobaczyć to cudo.

No cóż, wystarczył jeden rzut oka, a potem porozumiewawcze spojrzenie żebyśmy wiedzieli, że już zdecydowaliśmy. Zachowawczo jednak powiedziałam, że musimy jeszcze poczytać opinie o tej firmie, rozejrzeć się i dopiero zdecydować. Trwała właśnie promocja na ten konkretny namiot, który dodatkowo miał przedsionek i cena $680.00 naprawdę przyspieszyła podjęcie decyzji.

Wracamy do domu, gdzie wyjątkowo czeka na nas ugotowana kolacja. Dziewczyny dziś w ramach podziękowania ugotowały dla nas wszystkich pyszny makaron z dynią i szpinakiem. Goście wprowadzili strasznie fajną atmosferę do domu, już zapomniałam jak lubię słuchać opowieści od innych podróżników, wymieniać się opiniami i najzwyczajniej na świecie wspólnie spędzać czas. Zaktualizowałam profil na Couchsurfingu i otworzyłam naszą kanapę na nowych podróżników.

DZIEŃ 118 – 24.10.2017

Długo nie trzeba było się zastanawiać. Arek podrzuca mnie do pracy, a potem jedzie po nasz nowy domek na dach! Matko, motyle w brzuchu szaleją. To będą nasze pierwsze własnościowe cztery kąty! Pełnowymiarowy materac, przedsionek, takie tam bajery.

Kilka dni temu kupiłam sobie nowe buty. Klapki z Birkenstocka, które męczę prawie codziennie od dobrych kilku miesięcy nie dość, że powoli zaczynają odczuwać skutki takiego intensywnego użytkowania, to może nie do końca są eleganckie. Ja to jestem raczej z tych, co uwielbiają skórzane, porządne buty, jednak ostatnio budżet nie pozwala na większe wydatki, więc kiedy w oko wpadają mi buty za $15.00, postanawiam zaryzykować. Ale wiecie co? One są… różowe!

W pracy jakieś 15 osób zwróciło mi uwagę i skomplementowało moje butki. Są na niewielkim obcasie, więc spokojnie daję radę wytrzymać w nich cały dzień w pracy. Są pastelowo różowe i fajnie podkreślają moje proste, raczej stonowane stylizacje. Dobrze zainwestowane $15.00!

Wracam do domu, odpalam Bikini i lecę z koksem, bo lato i plażowanie coraz bliżej. Wiecie, znów się zważyłam i wygląda na to, że od przybycia do Australii straciłam 5kg. Myślę, że duże znaczenie ma tu zmiana diety na wegańską, dużo ruchu w pracy, powrót do ćwiczeń i rezygnacja ze śmieciowego jedzenia. Wiadomo, jak każdy miewam cheat meale, ale pogodziłam się z tym. Kiedyś miałam niezbyt zdrową relację z jedzeniem i często po małych żywieniowych wpadkach miałam napady bólu żołądka. Jestem pewna, że miało to dużo wspólnego z tym, jak się odżywiałam, ale również z tym co o tym myślałam. Stres i presja wcale nie pomagały. Teraz pozwalam sobie na małe odstępstwa, traktuję je jak coś naturalnego. Myślę nad nowym wpisem z cyklu #projektdzik, ale nie wiem kiedy uda mi się usiąść i spisać wszystkie przemyślenia. Macie jakieś sposoby na rozciągnięcie doby? Będę wdzięczna za wszelkie sugestie!

Wieczorem zasiadam do InDesigna i powstają pierwsze strony nowego Przewodnika, który już niedługo ujrzy światło dzienne!

PS. Jeśli chcecie być na bieżąco z tym co u nas w trawie piszczy koniecznie zaglądajcie na moje Insta Stories.

PS 2. W poniedziałek znów poleci do Was newsletter prosto z Australii. Jeśli jeszcze nie ma Was na liście mailingowej, możecie zapisać się tutaj.


Kolejny tydzień przygód za nami. Aż trudno mi uwierzyć, że za chwilę listopad. U nas robi się coraz cieplej, więc naprawdę mam wrażenie jakbym była zagubiona w czasie… Ani się obejrzymy, a będą Święta!

 

 

Categories Australia świat zwiedź ze mną świat

About

Wciąż szukam swojego miejsca na ziemi. Mieszkałam prawie rok we Włoszech, potem 4 lata w UK w przepięknym Cambridge. Kolejne dwa lata spędziłam w Australii gdzie spełniałam swoje podróżnicze marzenia. Teraz wywiało mnie na mroźną północ Norwegii, gdzie znów odkrywam uroki życia w rytmie slow. Przeżywam ogromną fascynację minimalizmem, ideą slow life, a więc i slow travel. Kocham zieloną herbatę i dobrą książkę. Chętnie opowiem Wam jak zmieniam swoje życie i otaczającą mnie rzeczywistość.