DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 31

Kolejny tydzień, który upłynął nam na pożegnaniach i ostatnich spotkaniach ze znajomymi. Byliśmy w Byron, pożegnaliśmy Brisbane, ruszyliśmy na północ i odwiedziliśmy nowe miejsca. Żarty się skończyły! Zamieszkaliśmy w aucie!

DZIEŃ 217 – 31.1.2018

Dziś nasz ostatni dzień w Byron, wyjątkowo od rana rozpieszcza nas słońce, więc nie marnuję czasu i od razu wskakuję w buty do biegania i kieruję się ku plaży. Przyznam, że przez kilka lat nie biegałam po piasku. Kiedy byliśmy 4 lata temu na wakacjach w Zante właśnie tak zaczynaliśmy każdy dzień.

Plaża od rana pełna jest ludzi, którzy biegają, pływają, serfują i spacerują z pieskami. Uśmiech na ustach pojawia mi się mimowolnie. Biegnę wolno, bo już naprawdę dawno nie biegałam, bo zdecydowanie bardziej było mi po drodze z ćwiczeniami z Ewką. Wieje delikatna bryza, choć temperatura już daje się we znaki. Po wolnych 5 km, w domu robię jeszcze szybki zestaw ćwiczeń na brzuch, prysznic, tosty z awokado i jestem gotowa na plażę! Arek dziś chciał posurfować, więc zgarniamy deskę z centrum miasta i jedziemy na Wategos Beach (może pamiętacie plażę, na której Arek surfował w Nowy Rok?). Dla ciekawskich wynajem deski w zależności od miasta kosztuje od $10-$25 za pół dnia.

Ja rozkładam się na kocyku, zabieram się za czytanie (hej! widzieliście wpis, w którym dzielę się przeczytanymi książkami w 2017 roku?), a Arek idzie łapać fale. Plaża pełna, w wodzie mnóstwo ludzi, ja się pytam czemu oni nie pracują? Kiedy dopada nas głód jedziemy do domu, wskakujemy pod prysznic i jemy na szybko przygotowany kuskus z warzywami. Zbieramy się  z powrotem do miasta, bo właśnie w środy w The Balcony Oysters and Co. pomiędzy 17-18 można kupić świeże ostrygi za $1 za sztukę. Z oczywistych względów odmawiam sobie takich rarytasów, ale Arek zajada się aż mu się uszy trzęsą! Ja za to w nagrodę dostaję piwo Stone & Wood z pobliskiego browaru.

Udajemy się na szybki spacer na plażę główną, gdzie łapie nas deszcz. Cóż, pozostaje wrócić do domu i pożegnać się ze znajomymi. Kto wie kiedy znów się zobaczymy?

DZIEŃ 218 – 1.2.2018

Od rana znów leje. Poważnie, co tu się dzieje? Pierwszy raz od dawna zakładam też jeansy…

Pakujemy się i ruszamy znów na północ w kierunku Brisbane. Zahaczamy o Ikeę, gdzie kupujemy duże plastikowe pudła, które mają nam pomóc w organizacji bagażnika. Zjadamy klopsiki (pyszne te wegetariańskie!) i zajeżdżamy pod nasz stary dom w Brisbane, gdzie w garażu zostawiliśmy sprzęt na kemping, który i tak by nam się nie przydał przez poprzedni tydzień. Wypakowujemy z auta dosłownie wszystko i próbujemy nadać temu szaleństwu jakiś sens. Czas jednak nas goni, bo z chmur spadają pierwsze krople. Kończy się na tym, że wciskamy rzeczy jak popadnie i uciekamy w stronę New Farm, gdzie zatrzymujemy się u znajomej na noc. Wieczór mija nam na pogaduchach i zbyt dużej ilości wina… Ach, będę tęsknić za Brisbane!

DZIEŃ 219 – 2.2.2018

Poranki po takich miłych wieczorach nie są dobre… Ja to jeszcze jako tako, ale Arek? Za oknem jakaś istna masakra. Leje tak, że nie chce się ruszać z domu, a co dopiero w podróż. Podejmujemy decyzję, że zostajemy w Brisbane jeszcze jedną noc. Ale nam się przeciąga to żegnanie!

Nasza gospodyni wyjeżdża na weekend do Noosy, więc zostawia nam klucze do mieszkania. Gotujemy pad thai’a (jak na pierwsze podejście wyszedł naprawdę dobry), a wieczorem wychodzimy ze znajomymi. Spotykamy się w Holey Moley w Fortitude Valley, gdzie po raz pierwszy próbujemy swoich sił w mini golfa. Strasznie fajna zabawa! Próbowaliście? Ten mini golf jest wyjątkowy, bo znajduje się w klubie, muzyka wesoło przygrywa, a my zdobywamy kolejne dołki. Jeszcze jedno piwko w pobliskim pubie i idziemy spać, bo z samego rana czeka nas porządkowanie samochodu.

DZIEŃ 220 – 3.2.2018

Na parkingu wyrzucamy z auta absolutnie wszystko i zaczynamy od początku. Tym razem segreguję rzeczy najbardziej przydatne, które lądują w bagażniku i te, których nie będziemy używać na co dzień, które wrzucamy do tyłu. Ma to ręce i nogi!

Jedziemy więc do Noosy. Aura nie poprawiła się ani odrobinę, więc kiedy dojeżdżamy wita nas ściana deszczu. Spotykamy się ze znajomymi, przekazujemy klucze i wypijamy ostatnie wspólne piwo. Czas się żegnać i to tak już naprawdę…

Chcemy dojechać na kemping zanim się ściemni, więc po 17 kierujemy się do auta. Kemping prawie pełen, znajdujemy jednak ustronne miejsce przy lesie. Nie jest jednak wcale przyjemnie, bo wszędzie błoto, Arek rozkłada namiot w deszczu, a ja podgrzewam nam zupę, którą zjadamy na szybko w aucie, bo o spokojnym posiłku na zewnątrz nie ma mowy. Oboje czytamy w akompaniamencie deszczu i zasypiamy szybciej niż kładziemy głowy na poduszkach.

DZIEŃ 221 – 4.2.2018

To jak? Uda się dzisiaj nie zmoknąć? UDA!

Pakujemy manatki i wracamy do Noosy, której dajemy jeszcze jedną szansę. Dziś umówieni jesteśmy z moimi znajomymi z pracy. Jak widzicie, żegnać to ja się lubię, bo to już naste spotkanie pożegnalne. Już na parkingu natrafiamy na mojego znajomego i wspólnie idziemy na krótki spacer wzdłuż wybrzeża. Spotykamy kolorowe papużki, a ja wypatruję koali, ale bez powodzenia.

O 12 spotykamy się z resztą towarzystwa i idziemy na wspólny obiad. Naprawdę będę tęsknić za tymi ludźmi… Po kilku miesiącach bardzo się zżyliśmy… Ale nie ma co się rozklejać, kto wie? Może jeszcze tu wrócimy?

Żegnamy się, a my z Arkiem idziemy na krótki spacer i docieramy do Boiling Point, z którego obserwujemy surferów. Skubani, dobrzy są!

Arek od kilku dni niezbyt dobrze się czuje, dokucza mu gardło. Cóż, to pewnie przez ten niespodziewany spadek temperatury. Uciekamy więc z Noosy i przystajemy w McDonaldzie, gdzie oboje oddajemy się pracy – Arek pracuje nad nowym filmikiem, ja przysiadam nad tutorialami z Illustratora.

Wracamy na ten sam kemping co wczoraj i dziś z przyjemnością jemy kolację na świeżym powietrzu. Arek wyszkolił się już w rozkładaniu namiotu na dachu i zajmuje mu to kilka minut. To co? Dobranoc! Jutro czeka nas nowy dzień.

DZIEŃ 222 – 5.2.2018

Dzień dobry! Wstajemy a zza chmur nieśmiało wygląda słoneczko! Nie mija jednak chwila, a już czuję na skórze pierwsze krople deszczu. No nic, szybko się ogarniamy, przygotowuję owsiankę z bananem i orzechami nerkowca, Arek składa namiot, wypijamy szybką herbatę i jedziemy w kierunku Sunshine Beach. Niebo zasnuło się czarnymi chmurami, więc do plecaków pakujemy kurtki przeciwdeszczowe, zapas wody, małe przekąski i ruszamy na plażę.

Sporo tu ludzi spacerujących z rana z psami. Ocean dziś jest niesamowicie wzburzony, a na brzegu fale zostawiają dziwnie wyglądającą pianę, którą wiatr roznosi we wszystkich kierunkach. Idziemy na północ, gdzie znajduje się początek Coastal Walk – tej samej trasy, którą zaczęliśmy wczoraj tylko z drugiej strony. Wspinamy się po stromych schodach i po chwili ukazuje nam się niesamowity widok na całą okolicę. Po kilkunastu minutach marszu docieramy do Alexandria Bay, która jest totalnie wyludniona. Jesteśmy tu jedynymi ludźmi… Moczymy stopy w wodzie i powoli kierujemy się na kolejne wzgórze na końcu tej zatoczki. Tym razem wzniesienie nie jest tak wymagające i po chwili jesteśmy już na szczycie Hell’s Gates. Wieje tu jak cholera, a widok zapiera dech w piersiach. I wiecie co? Rozpogadza się! Aż trudno uwierzyć, że jeszcze chwilę temu niebo było totalnie szaro-bure. Przed nami jeszcze 1,5 km do ostatniego punktu naszej dzisiejszej wycieczki. Mam nadzieję, że trzymacie kciuki za wypatrzenie koali i delfinów, które tutaj podobno widywane są często?

W połowie drogi schodzimy w dół klifów i siadamy na skałach. Arek postanawia chwilę polatać dronem, ale wiatr szybko przemawia mu do rozsądku.

Docieramy do Dolphin’s Point i z nadzieją obserwujemy ocean. Po kilkunastu minutach, gdy rozgrzane ramiona zaczynają szczypać decydujemy się na powrót. Oczywiście jak ruszaliśmy to po słońcu nie było ani widu ani słychu, więc się nie posmarowaliśmy kremem z filtrem. Kolejna nauczka! Krem nosić zawsze przy sobie.

Droga powrotna mija nam jeszcze szybciej. Hej! Zrobiliśmy dziś prawie 10 km! Puste brzuchy domagają się uwagi, więc znajdujemy ławeczki z widokiem na plażę i szybko przygotowujemy sałatkę z komosą ryżową, którą ugotowałam rano. Przyznam, że po takim wysiłku i dobrym obiedzie mielibyśmy ochotę na sjestę, ale czas ucieka, więc szukamy miejsca, w którym moglibyśmy chwilkę popracować przy komputerze. Wybór pada na bibliotekę miejską, gdzie robię rozeznanie i decydujemy gdzie następnego dnia jedziemy. Wybór pada na Rainbow Beach. Wyszukuję przepiękne miejsce kempingowe zaraz nad oceanem i mam ochotę ruszyć w drogę już teraz!

Dokupujemy lód do naszej lodówki turystycznej i ruszamy. Tym razem wybór padł na darmowy kemping w miejscowości Kandanga. Wieczór jest wyjątkowo ciepły i suchy, więc nareszcie po przyjeździe rozstawiamy kuchenkę, robimy sobie herbatę i bez pośpiechu przygotowujemy kolację. To właśnie na takie momenty w trakcie tej podróży czekałam…

DZIEŃ 223 – 6.2.2018

Budzi mnie śpiew ptaszków i z zaskoczeniem zauważam, że jest dopiero 6:30, a ja czuję się rześka i wyspana. Arek jeszcze śpi, więc sięgam po książkę. Tym razem czytam Pod ciemną skórą Filipin Tomasza Owsianego, który opowiada o swojej podróży na Filipiny. Ba, podróży! Życiu, bo spędził tam kilka miesięcy żyjąc z miejscowymi rodzinami z siedmiu różnych plemion.

Ale czas wracać do rzeczywistości. Kiedy tylko wychodzę z namiotu zauważam, szaro-różowe papugi, które robiły rano tyle hałasu. Nadal zatrzymuję się przy każdej napotkanej ciekawostce, więc i papugi zasłużyły na zdjęcie. Szybkie śniadanie i zwijamy się w kierunku Rainbow Beach, do której mamy ponad 100 km. Niepogoda chyba już naprawdę odpuściła, bo od rana słońce przygrzewa.

Docieramy na plażę, gdzie szykujemy się na kilkukilometrowy spacer wzdłuż oceanu, aby popodziwiać kolorowe piaski, od których miejscowość wzięła nazwę, ale przypływ jest tak duży, że nie ma szans na przejście plażą. Cóż, zawracamy i chwilę leniuchujemy na głównej plaży. Potem szybki prysznic przy zejściu na plażę i lunch na ławeczkach z widokiem na ocean. Lepiej niż w pięciogwiazdkowej restauracji!

Przyjemności przyjemnościami, ale popracować trzeba. Znajdujemy uroczą kawiarnię połączoną z galerią sztuki, rozkładamy komputery i na dwie godzinki zapominamy o całym świecie. Piszę do Was, Arek programuje, obrabiam zdjęcia.

Kiedy zbliża się 15 robimy szybkie zakupy i jedziemy na nasz kemping. Wiecie co? Jest piękniej niż przypuszczałam… Kemping znajduje się w lesie, a od oceanu dzieli nas dosłownie kilka kroków. Arek próbuje przełączyć jeepa na tryb 4×4 i pojawiają się małe kłopoty. Coś nie łączy, tryby jakby się mieszkają… Po kilku próbach jednak działa.

Zanim się do końca rozłożymy zarządzam spacer. Niebo powoli przybiera pastelowe kolory, zaraz na drugim brzegu widzimy Fraser Island, na którą planujemy popłynąć już jutro. Czuję się jak w raju, a szczęście dosłownie mnie przepełnia. Dla takich chwil przyjechałam do Australii.

Gotuję kokosowy dal z soczewicy od Jadłonomii na kuchence gazowej, Arek rozkłada namiot, ja wyciągam schłodzone wino z lodówki. Takie chwile wręcz wymagają uczczenia. Po kolacji raz jeszcze idziemy na spacer, tym razem gdy niebo usiane jest milionem gwiazd. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam nieba tak pełnego gwiazd. Chwilo trwaj!


Jak Wam upływają pierwsze dni lutego? Mnie nadal trudno uwierzyć, że u nas środek lata…

 

 

Categories Australia świat zwiedź ze mną świat

About

Wciąż szukam swojego miejsca na ziemi. Mieszkałam prawie rok we Włoszech, potem 4 lata w UK w przepięknym Cambridge. Kolejne dwa lata spędziłam w Australii gdzie spełniałam swoje podróżnicze marzenia. Teraz wywiało mnie na mroźną północ Norwegii, gdzie znów odkrywam uroki życia w rytmie slow. Przeżywam ogromną fascynację minimalizmem, ideą slow life, a więc i slow travel. Kocham zieloną herbatę i dobrą książkę. Chętnie opowiem Wam jak zmieniam swoje życie i otaczającą mnie rzeczywistość.