Jak zwykle pisałam prosto z serca i wyszło mi tego nieco więcej niż zamierzałam. Dlatego nie przedłużam i zapraszam na relację z naszego pobytu w Brisbane. O nowej pracy, o randkowaniu, kinie i genialnym targu owocowo-warzywnym.
Poprzednie relacje znajdziecie tutaj:
DZIEŃ 36 – 02.08.2017
Kurczę, tak mi się poprzewracało w głowie, że nawet polubiłam komunikację miejską. Jaram się jak nie wiem, bo pościągałam sobie mnóstwo ciekawych podcastów i to właśnie te krótkie audycje towarzyszą mi w drodze do i z pracy. Pojawiło się sporo nowości, więc coś czuję, że niedługo powstanie kolejna cześć podcastów godnych polecenia.
W pracy coraz lepiej, ciągle mnie szkolą, siedzę z różnymi osobami z teamu, robię notatki i powoli, powoli przyswajam nowe informacje. Strasznie dobrze mnie nastraja to, że coraz więcej wiem i umiem, że team jest fajny, że praca mi się podoba i do domu wracam w szampańskim nastroju. I ni z gruszki ni z pietruszki na Facebooku miga mi informacja o dostępnych biletach na Brisbane Festival, który odbędzie się we wrześniu. Postanawiamy odrobinę zaszaleć i kupujemy bilety na London Grammar. Uwielbiam ten zespół, większość piosenek znam na pamięć, więc cudownie będzie zobaczyć ich na żywo, w dodatku w tak pięknym miejscu, bo w parku nad rzeką.
Pijemy wino, słuchamy muzyki, jakoś tak mi dobrze. Powoli stres opada, mam wrażenie, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Pierwszy raz w życiu próbuję kambuchę. Znacie? To fermentowany napój z herbaty. Ostatnio tak się tym podjarałam, że chciałabym spróbować zrobić ją sama w domu. Chciałabym wprowadzić więcej kiszonek do swojej diety, żeby usprawnić funkcjonowanie jelit, więc będzie to doskonała okazja. Pamiętacie kimchi Arka z zeszłego tygodnia? Wyszło rewelacyjne! Chrupkie, delikatne, ale świetnie przyprawione i nieco pikantne. Zdrowa przekąska, którą robi się zaledwie chwilę może stać w lodówce nawet kilka tygodni.
DZIEŃ 37 – 03.08.2017
Kolejny dzień, kolejne wyzwania w pracy. Czuję się coraz pewniej, dostaję już rzeczy, które robię sama, wykonuję nawet pierwsze telefony.
Słuchałam dziś bardzo interesującego podcastu o food waste, który zainspirował mnie do zmiany pewnych nawyków i powrócenia do planowania posiłków. Wiecie, że każde domostwo w Australii wyrzuca żywność wartą ok. $3 500? To jest zatrważające…
Strasznie cieszy mnie fakt, że w Australii przykłada się sporą uwagę do recyclingu i segregacji śmieci i każde gospodarstwo domowe ma również śmietnik na odpady organiczne. Podobny system istniał w Anglii i bardzo mi tego brakowało w Polsce. To, że zaczęłam pracować na pewno usprawni nasz system planowania posiłków, ale chciałabym też uważniej i rozważniej robić zakupy. Ograniczyć ilość plastikowych opakowań, lepiej organizować czas spędzany w kuchni, przygotowywać wcześniej większe ilości posiłków, które można z łatwością odgrzewać w tygodniu. Kolejny ważny temat, który muszę dobrze przemyśleć.
Dziś wyjątkowo mi się poszczęściło i z pracy docieram w zaledwie pół godziny. Arek odbiera mnie ze stacji kolejowej i idziemy na spacer nad rzekę. O zachodzie słońca wcinam sałatkę, gadamy, relacjonujemy dzień. Tylko spójrzcie na te kolory!
Po powrocie do domu czas na nadrobienie zaległości na blogu. Ostatnio wieczory upływały nam albo na pogaduchach i poznawaniu się ze współlokatorką, albo na oglądaniu Netflixa (skończyliśmy pierwszy sezon Animal Kingdom – polecamy!), dlatego dziś nie ma taryfy ulgowej, pracujemy!
DZIEŃ 38 – 04.08.2017
W drodze do pracy zastaje mnie miła niespodzianka, a mianowicie dziś transport publiczny jest za darmo. Gdzieś natknęłam się na informację, że w dni, gdy w Brisbane odbywają się mecze i imprezy, autobusy i pociągi kursują za darmo. Tak musi być i tym razem. Nie mam nic przeciwko! Prawie $8 zostało w kieszeni.
Dziś piątek, więc postanawiamy zaszaleć i wyskoczyć do miasta na kolację i imprezę. Po pracy jadę do domu, jakoś nawet wyjątkowo sprawnie, a w domu zjadamy szybki obiad przygotowany przez Arka. Jemy na tarasie. Jak ja to lubię! Taras, palmy, światełka i temperatura przypominająca raczej chłodny letni wieczór, niż ten zimowy.
Do C. wpadają znajomi, więc z kieliszkiem wina w ręku poznajemy się i plotkujemy. Jednak po pewnym czasie zbieramy się i lecimy do Fortitude Valley, dzielnicy, która podobno należy do tych najbardziej imprezowych. Najpierw zmierzamy na piwko i coś dobrego do przekąszenia w Kwan Brothers. Wybieram zapiekany ryż w ananasie z warzywami. To był dobry wybór!
Przykładowe ceny:
- Ryż w ananasie z warzywami – $16,90
- Bao Bao z wieprzowiną (takie dwie małe bułeczki z mięsem i dodatkami) – $9,90
- Corona – $9,00
- Kirin (piwo z kija – 440 ml) – $10,00
Podczas oglądania mieszkań poznaliśmy dziewczynę, która pracuje dla jednego z klubów i po wpisaniu nas na listę gości możemy wejść do klubu za darmo. Niestety wejście jest darmowe jedynie do 22:30, więc kiedy tam docieramy miejsce to świeci pustkami. Odbieramy przy barze również darmowe drinki, jednak smakuje to bardziej jak przesłodzona oranżada niż dobry drink. Wytrzymujemy może z pół godziny i postanawiamy przejść się po prostu na spacer. Fortitude Valley rzeczywiście ożyło, na ulicach widać mnóstwo młodych ludzi, a na każdym kroku znajduje się klub lub pękająca w szwach knajpa. Naprawdę fajna atmosfera! Kiedy dopada nas zmęczenie kierujemy się na pociąg do domu. Chyba ktoś tu jest już stary…
DZIEŃ 39 – 05.08.2017
Sobota, sobota! Cieszy podwójnie, bo od dawna nie musiałam się martwić dniami tygodnia. Dziś szykuje nam się sporo atrakcji. Po śniadaniu pakujemy maty, przebieramy się w coś wygodnego i idziemy na jogę na świeżym powietrzu. Na stronie Couchsurfingu znalazłam cykliczne wydarzenie, które odbywa się co sobotę w pobliskim parku. Brakuje mi bardzo jogi, więc uznałam, że to doskonała okazja żeby poznać nowych ludzi, poćwiczyć jogę i zrobić coś dla siebie. Po przybyciu okazuje się, że całkiem nas sporo. Słoneczko pięknie przygrzewa, a instruktorka informuje nas, że dziś chciałaby zrobić nieco inne zajęcia i wprowadzić elementy medytacji. Nie tak dalej jak w czwartek pisałam Wam na Facebooku, że po wysłuchaniu świetnego podcastu Lepiej Teraz o mentoringu, w którym panowie już na końcu wspominają o sile wizualizacji i medytacji, zdałam sobie sprawę, że od bardzo dawna chciałam spróbować medytacji.
Tak więc nadarzyła się taka okazja prędzej niż myślałam. Po zajęciach byłam lekka, zrelaksowana, po prostu szczęśliwa. W przyszłą sobotę nie może mnie tam zabraknąć.
Po powrocie do domu zjadamy szybki lunch i jedziemy rowerkami na South Bank. Zanim pójdziemy do kina chcieliśmy zahaczyć o muzeum i zapoznać się z jakąś dobrą wystawą. Jak się okazuje w Muzeum Sztuki Współczesnej jest tylko płatna, interaktywna wystawa Marvel, która nie do końca jest w moim klimacie. Jak się okazuje najwięcej czasu spędzamy więc w sklepiku muzealnym, w którym ilość rewelacyjnych książek, przewodników i albumów przyprawia nas o zawrót głowy. Uwielbiam to, że w takich miejscach jest tyle perełek!
Wybieramy się na Baby Driver – film, który nie do końca był na mojej liście filmów do obejrzenia, a okazał się prawdziwą petardą. Nieco przerysowany, ale o całkiem fajnym klimacie, ciekawie wykreowanych postaciach i przede wszystkim z rewelacyjną muzyką, która nie jest tylko tłem, ale częścią filmu. Zdecydowanie polecam!
Przykładowe ceny w kinie:
- Bilet dla osoby dorosłej – $8,50
- Duży popcorn – $4,50
- Hot dog – $3,50
- Butelka wody 0,5l – $2,50
Resztę wieczoru spędzamy na pogaduchach w bardzo fajnej knajpie Milk Factory na South Banku. Zjadam rewelacyjny popcorn z kalafiora (czy ktoś robił? Chętnie spróbuję zrobić w domu!), wypiłam pyszne piwko – cóż więcej chcieć?
Do domu wracamy rowerami, na chwilkę przystaję na moście i rzucam okiem na pięknie oświetloną panoramę miasta. Kocham przebywać nad wodą i czuję, że rzeki, morza, jeziora jakoś mnie przyciągają, dlatego tak chętnie wracam na wybrzeże.
DZIEŃ 40 – 06.08.2017
Nie wiem dlaczego, ale uwielbiam niedzielnie poranki. Czuję, że to dzień, w którym dużo się wydarzy, w którym do końca nic nie muszę. Oboje wybieramy się nad rzekę, żeby pobiegać. Oczywiście Arek robi trening w swoim tempie, ja raczej wolniutko truchtam sobie nad wodą podziwiając widoki i próbując nauczyć się biegać wolniej. Ostatnio czytałam pierwszą książkę o bieganiu i była to Zakochaj się w bieganiu Anny Szczypczyńskej, znanej Wam pewnie jako Panna Anna. Kocham energię tej kobiety i fajnie było przeczytać jej przemyślenia, historie i wskazówki dotyczące biegania. Jak się okazuje popełniałam dotychczas sporo błędów. Zawsze miałam zakorzenione w głowie, że biegać trzeba szybko, a z treningu na trening powinno widzieć się efekty. No cóż, często zdarzało mi się przekraczać pewne granice, bo nie chciałam czuć się źle z czasem, z którym ukończę trening.
Jak się okazuje nie ma nic złego w wolnym bieganiu. Ania podpowiada, że warto biegać dłużej, ale wolniej. Oczywiście zachęca też do tego, aby mieć plan treningowy, wzmacniać się, jeść zdrowo i rozciągać się po każdym treningu, jednak najważniejszą lekcję jaką wyciągnęłam jest to, że warto czasami zwolnić. I tego się uczę. Zrobiłam więc wolne 8 km, poćwiczyłam na siłowni na zewnątrz niedaleko domu.
Zaraz po szybkim prysznicu w pośpiechu zebraliśmy się na pobliski targ, który organizowany jest co niedzielę w dzielnicy Milton. Jesteśmy spóźnieni i obawiam się, że już nic nie dostaniemy, a tu się okazuje, że weszliśmy w samą porę, bo nastały wyprzedaże! Jako królowa promocji czułam się jak w raju. Zrobiliśmy porządne zakupy, które powinny nam starczyć na dobry tydzień.
Przykładowe wyprzedażowe ceny z targu:
- Karton bakłażanów (6 ogromnych sztuk) – $5,00
- Awokado – $10/7 sztuk
- Karton pomidorów – $5,00
- Truskawki – $5,00/3 opakowania
- Karton bananów – $5,00
- 7 worków za 10$ – wybrałam 4 marakuje, pudełeczko liczi, worek buraczków, 2 papryki, siateczkę cytryn, 4 jabłka, melona
Zaraz po powrocie do domu zabraliśmy się za przyziemne rzeczy jak pranie, sprzątanie i gotowanie (tak, tak! W Australii też nas dosięgają przyziemne obowiązki domowe!). Zrobiłam szybkiego stir fry’a, podczas gdy Arek zabrał się za przerabianie niektórych zdobyczy z targu i zrobił gazpacho z przepisu Jadłonomii.
Potem przyszedł czas na nadrabianie zaległości ze znajomymi i rodziną, rozmowy na Skypie i pogaduchy przez telefon. Znalazł się też czas na pogaduchy z C. Chyba Wam nie wspominałam, że ostatnio zastaliśmy niespodziewanego gościa na naszym tarasie, czyli tak popularnego tutaj w Australii passuma (po polsku to stworzenie nazywa się kitanka lisia – jakby Wam to coś miało powiedzieć…). Wiecie, że te małe stworzenia to takie trochę szkodniki, które podkradają jedzenie? Podobno kiedy przywykną do tego, że je się dokarmia mogą się stać agresywne, gdy pewnego dnia tego jedzenia nie zastaną. Cóż, dla mnie to była nowość, zwierzak wyglądał uroczo, a jak się jeszcze dowiedziałam, że ma torbę, w której nosi małe to już totalnie zwariowałam. Maleństwa lubią też wskakiwać mamie na plecy, która często sobie tak chodzi ze swoim potomstwem. Chcę to zobaczyć!
DZIEŃ 41 – 07.08.2017
Poniedziałek! Czas do pracyyyy! Muszę przyznać, że jestem zdziwiona jak szybko przyzwyczaiłam się do tego, że muszę wstawać o 6. Wciąż staram się wykorzystywać dobrze czas podczas podróży do pracy i słucham podcastów, czytam książki i słucham nowej muzyki. Zdarza mi się też bezmyślnie pogapić w okno wciąż nie do końca zdając sobie sprawę, że jestem na drugim końcu świata…
Dziś jednak miałam jakiś słabszy dzień. Czułam fizyczne zmęczenie, smutek i tęsknotę. Niezbyt często dopuszczam do siebie takie myśli, dlatego kiedy już się to dzieje, po prostu pozwalam emocjom wziąć górę. Nie wydarzyło się nic konkretnego, w pracy wszystko dobrze, ciągle się uczę, jednak najzwyczajniej w świecie ogarnęły mnie wątpliwości, czy to co robimy ma sens. Pamiętacie, jak niedawno cieszyłam się z wyjazdu z Anglii, z rzucenia pracy i ruszenia w nieznane? Z tego, że w końcu wyplątałam się z trybu praca-dom-praca, który był dla mnie tak frustrujący? No a teraz robię dokładnie to samo. Tylko jeszcze dalej od bliskich i domu. Pracuję, bo potrzebuję pieniędzy. Potrzebuję pieniędzy, bo chcę podróżować. Chcę podróżować, bo kocham to robić. Jednak niedawno postanowiłam, że spróbuję rozwinąć się nieco w kierunku, który być może będzie moim zawodem po powrocie do Polski. Ale robiąc to co robię nie mam ani czasu ani siły na naukę. Zamknięte koło.
Wieczorem staramy się wymyślić co zrobić z jedzeniem, które kupiliśmy wczoraj na targu. Przygotowujemy gazpacho (zamiast ogórka dodajemy pół melona) i baba ghanoush według Jadłonomii oraz sos z pieczonych bakłażanów i pomidorów. Potem zawijam się w koc i czytam dopóki nie zasnę ze zmęczenia.
DZIEŃ 42 -08.08.2017
Smutki rzucam w kąt. Skupiam się na chwili obecnej. Dzień zaczynam od wysłuchania podcastu Leo Babauty, który pięknie odnosi się do moich wczorajszych wątpliwości.
Resztę tekstu możecie przeczytać na zenhabits.net. Każdy moment jest ważny. Więc po prostu skupiam się na tym, aby żyć tu i teraz. Cieszyć się nowymi doświadczeniami, pięknym domem, ciekawą pracą, z której mam wrażenie wyniosę więcej niż dotychczas sądziłam.
Aaaaa! Dostałam dziś wiadomość, że moja umowa o pracę została przedłużona o kolejne dwa tygodnie! Znaczy się, że chyba całkiem nieźle mi idzie, co?
Dziś na kolację reszta gazpacho, ale Arek zaserwował do tego jeszcze grzanki z awokado i grillowanego bakłażana. Potem wylegujemy się w trójkę z naszą współlokatorką na kanapie i oglądamy dwa odcinki Animal Kingdom. Jednak chęć rozmowy przezwycięża i w pewnym momencie zaczynamy plotkować o festiwalach muzycznych, australijskich zwyczajach, akcencie, muzyce. Strasznie lubię te nasze rozmowy, zawsze dowiaduję się z nich czegoś intrygującego o naszym nowym domu. Ej, Nieśmigielska! Twoje zdjęcia z Woodstock’u robią furorę w Australii. C. była zachwycona atmosferą i klimatem, który bił ze zdjęć.
Kolejny pełen fajnych momentów tydzień za nami. A jak Wam mijają wakacje?