DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 7

Kolejny tydzień za nami. Kolejny tydzień w pracy pełen wyzwań i nauki, kolejne przyjemne wieczory w naszym ukochanym domu i coraz bliższe relacje z nowo poznanymi osobami. Oto 7 tydzień w podróży.


 

DZIEŃ 42 – 09.08.2017

A widzicie, dowiedziałam się dlaczego ostatnio jechałam autobusem za darmo! Okazało się, że transport publiczny był darmowy nie tylko w piątek, ale też na niektórych odcinkach w poniedziałek i wtorek. Strajkują kierowcy. Podobno niedawno strajkowali i nie jeździli przez co nieco wkurzyli pasażerów, dlatego tym razem strajkują w ten sposób, że nie kasują nikogo za bilet. Jak się okazuje strajkuje większość kierowców, jednak zdarzają się tacy, którzy nie dołączyli do protestu.

Generalnie transport publiczny w Brisbane jest dosyć drogi, podobno należy do jednego z najdroższych na świecie. Trudno mi coś powiedzieć, bo nie byłam wszędzie na świecie… Zdecydowanie nie opłaca się kupować papierowych biletów u kierowcy, a nawet przyjeżdżając na kilka dni warto kupić kartę GoCard, która upoważnia do biletów tańszych o 30%. Ale o tych wszystkich praktycznych informacjach przygotuję dla Was osobny wpis.

DZIEŃ 43 – 10.08.2017

W tym tygodniu w drodze do pracy towarzyszy mi Włodek Markowicz On Air i jego gość, którym w tym odcinku jest Paulina Mikuła. Lubię rozmowy Włodka, a jeszcze większą przyjemność sprawiło mi poznanie Pauliny, o której jedynie gdzieś tam kiedyś słyszałam. Paulina jest autorką kanału na YT Mówiąc Inaczej, w którym opowiada o języku polskim. Paulina okazała się naprawdę inteligentną, intrygującą i ciekawą rozmówczynią, z którą w wielu kwestiach się zgadzam. Szczególnie gdy chodziło o naturę kobiet, ich słabości i mocne strony, a także wrażliwość. Serdecznie polecam!

Wiecie dlaczego tak bardzo lubię ten nasz domek? Również za to, że ma tak uroczy taras, na którym uwielbiam spędzać czas. Kolacja na tarasie to mój ulubiony moment dnia. Zobaczcie kto nas dziś odwiedził!

DZIEŃ 44 – 11.08.2017

Piątek, piąteczek, piątunio! Tyle się ostatnio działo, że naprawdę cieszę się, że nareszcie nadchodzi weekend. Jest to również ostatni dzień mojej koleżanki z pracy, którą mam zastąpić od poniedziałku, więc staram się wykorzystać ją i zadać ostatnie dręczące mnie pytania. Wprawdzie nie będę zdana tylko na siebie, ale jakoś tak dobrze mi się z nią współpracowało, że na pewno odczuję jej brak. M. jest kociarą i zostawiła mi uroczy kalendarz z kotkami i nakazała zmieniać stronę codziennie, więc chociaż te słodkie kociaki będą mi towarzyszyć w chwilach niedoli.

Po pracy spotykam się z Arkiem w centrum i decydujemy, że pojedziemy zjeść coś na festiwalu food trucków w Fortitude Valley. Wieczór jest naprawdę ciepły, spokojnie sobie spacerujemy, a kiedy już mieliśmy być na miejscu okazuje się, że oprócz ogromnego szyldu świadczącego o tym, że impreza powinna się odbywać właśnie tu, ani widu ani słychu żywej duszy, a tym bardziej jakiegoś food trucka. Po chwili dostrzegamy dwie osoby, które wyglądają na równie zdesperowane co my. Jak się okazuje dopiero co się dowiedzieli, że impreza od tego tygodnia odbywać się będzie w soboty… Po czym zapraszają żebyśmy do nich dołączyli coś zjeść. Nadal czekają na kilka osób, bo jedna z dziewczyn jest organizatorką meet upów. Kiedy widzi zawahanie na mojej twarzy mówi: Hej! W jaki inny sposób chcesz poznać nowych znajomych?

I w sumie stwierdzam, że ma rację. Postanawiam się otworzyć, wyluzować i dać temu szansę. Albo okaże się to doskonałym doświadczeniem albo porażką.

Kiedy czekamy na pozostałych ludzi organizatorka proponuje żebyśmy skoczyli na burgery do jednej z sieciówek… Podnoszą się nieśmiałe głosy sprzeciwu, jednak organizatorka stawia na swoim i lądujemy w taniej burgerowni. Zajadam frytki i próbuję prowadzić konwersację, jednak z każdą minutą czuję się coraz bardziej nieswojo. Sztampowe pytania zaczynają mi się kończyć… Jest jednak jedna dziewczyna, z którą od razu łapię kontakt i widzę, że podobnie jak my czuje, że tu nie pasuje. Kiedy więc stwierdza, że jutro musi wcześnie wstać i będzie się zbierać, z ulgą do niej dołączamy.

No cóż, dałam tej grupie szansę, jednak to nie dla mnie. Czułam się naprawdę sfrustrowana odpowiadając po raz tysięczny na jakiej jestem wizie, jakie mam plany, gdzie pracuję… Czułam, że robię coś na siłę.

Kiedy docieramy do domu okazuje się, że C. popija piwko ze swoim znajomym na tarasie, więc do nich dołączamy. Otwieram zimne piwko i powoli wypieram z głowy wszystkie stresy. Nareszcie czuję się dobrze, naturalnie i wiem, że nie muszę na siłę silić się, aby utrzymać konwersację.

W międzyczasie dzwonimy do Arka brata, bo właśnie dziś obchodzi urodziny. Szwagier, raz jeszcze sto lat!

Mieliśmy sporo szczęścia, że wylądowaliśmy właśnie w tym domu, z osobą przy której tak łatwo się wyluzować. C. jest odrobinę postrzelona i wraz ze swoim znajomym, postanawiają sobie pofarbować pasemka. Takie tam na różowo. Przy tym pojawiają się również nasze ukochane gekony, które nieśmiało wystawiają główki zza barierek. Ani się nie obejrzeliśmy, a wybiła 1 w nocy.

DZIEŃ 45 – 12.08.2017

Dziś trochę nam się pospało. Mieliśmy odpuścić jogę w parku, bo znajomy C. obiecał nam prywatną sesję jogi w ogródku, ale zmęczenie z nas wychodzi i ani się obejrzeliśmy, a C. i jej przyjaciel musieli wyjść z domu coś załatwić.

Powoli się zbieramy na miasto i lądujemy na West Endzie, gdzie odbywa się dzisiaj targ płyt winylowych. Włóczymy się troszkę, zaglądamy do sklepów charytatywnych (tutaj nazywanymi OP shops – od opportunity), a potem zajadamy przepyszną zupę Pho. Matko, wegańska, pyszna, aromatyczna zupa…

Ale cóż, nie ma co się rozleniwiać, niedługo w domu pojawią się goście, bo to właśnie dzisiaj odbywa się u nas parapetówka (uroczo nazywana po angielsku house warming party). Cieszymy się podwójnie, bo wpadnie również nasza dawno niewidziana znajoma z Polski (podobno jej mama czasami tu zagląda, więc ślę serdeczne pozdrowienia mamo Dominiki!), a także nasze pierwsze współlokatorki, które nas przygarnęły na początku. Pamiętacie? No właśnie, nie widzieliśmy się od wyprowadzki, więc nareszcie dziś mamy szansę poplotkować, nadrobić zaległości i świętować wspólnie początek naszej obecności w tym domku. Dom zapełnia się w okamgnieniu, atmosfera jest naprawdę rewelacyjna. O 2 w nocy nawet tańce w kuchni były!

DZIEŃ 46 – 13.08.2017

Wstajemy koło 10 wyjątkowo wyspani i nawet bez bólu głowy. Ogarniamy szybko dom (nie wiem skąd się wzięło tyle pustych butelek… Jakieś pomysły?), robię pranie i czym prędzej wychodzimy żeby nacieszyć się tym wolnym, słonecznym dniem. Dziś znowu kierujemy się w kierunku West Endu. Przejażdżki rowerowe nad rzeką są takie przyjemne! Naprawdę ta ścieżka, po której mogą śmigać tylko rowery i rolkarze, a po drugiej stronie piesi i biegacze, to rewelacyjna sprawa. Nie dość że widoki zabójcze, to do tego omija się korki, światła i do miasta można dojechać w maks. 15 minut.

Wczoraj winyle, dziś festiwal wegańskiego jedzenia. Tłumy zebrały się tu od rana i wcale się nie dziwię, bo wybór jest naprawdę spory. Są wegańskie burgery, tureckie platery, lody, gofry, placuszki gryczane, a nawet wegańskie macaroni&cheese. Wybieramy jedną z tureckich plater pełnych dobroci: mamy hummus, pastę z bakłażana, roladki z liści winnych z ryżem, gorące placuszki drożdżowe i falafele. Do tego zimne piwko, bo przy 30 stopniowym upale należy ugasić odpowiednio pragnienie.

Wczoraj na imprezie wyszło, że Dominiki chłopak potrafi całkiem nieźle surfować i po maleńkiej prośbie zgodził się pokazać nam co i jak podczas naszej przyszłotygodniowej wizyty w Byron Bay. Tak się cieszę na tę małą wyprawę, bo ostatnio miałam mały kryzys związany właśnie z tym, że nigdzie się nie ruszamy poza Brisbane. Oceanie, nadchodzę! Ale wracając do tematu… Jakiś czas temu widzieliśmy piankę do pływania w jednym z pobliskich sklepów charytatywnych, postanawiamy zajrzeć i okazuje się, że pianka na mnie czeka!

Wskakujemy na rowery i jedziemy na South Bank żeby złapać darmowy prom. Jest tutaj jeden prom, za który nie trzeba płacić i decydujemy się na małą wycieczkę, aby popodziwiać miasto z perspektywy rzeki. Siadamy na górze, słońce przyjemnie grzeje, a my rozkoszujemy się tym idealnym niedzielnim popołudniem.

Wracamy do domku, aby zwieńczyć ten dzień lenistwem na kanapie. Zobaczcie co mamy w salonie! Ogromny ekran i projektor, więc w domowym kinie włączamy sobie The Founder. Film ciekawy, bo opowiadający historię McDonalda i jego fenomenu, jednak nie do końca mnie porwał.

DZIEŃ 47 – 14.08.2017

Jak to się stało, że to już poniedziałek? Od dziś pracuję już jako część zespołu, jestem wpisana w rotę, więc czas szkolenia się skończył. Dziś jestem na telefonach, a jest to najmniej przeze mnie lubiana pozycja. Niestety nawet po kilku latach pracy w administracji, telefony jakoś dziwnie stresująco na mnie działają. Cóż, traktuję to jako wyzwanie i dzielnie odbieram telefony, odpowiadam na pytania, zapisuję wiadomości i robię notatki w systemie. Pamiętaj, co Cię nie zabije to Cię wzmocni, a na pewno dużo nauczy.

W przerwie na lunch spieszę do pobliskiego centrum handlowego, bo na obiad umówiłam się z Julią, którą pewnie znacie z bloga Where is Juli?. Niestety kiedy ma się tyle do powiedzenia, a czasu jest tak mało, nadchodzi małe rozczarowanie przy pożegnaniu. Cudnie było jednak chociaż na chwilkę zobaczyć osobę, która zupełnie nieświadomie przyczyniła się do tego, że to Australia stała się naszym tymczasowym miejscem zamieszkania. Oby to nie było ostatnie spotkanie, bo nawet pamiątkowego selfie nie zrobiłyśmy!

Wieczorem odpalamy po raz pierwszy naszego grilla. C. kiedy meblowała dom, zupełnie przez przypadek natknęła się na tego grilla, który kosztował ją $5,00 czyli jakieś 15zł… Arek serwuje dziś grillowane bakłażany, wegańskie kiełbaski, chlebek i sałatkę z pomidorów i papryki. Zimowy sezon grillowy uważamy za otwarty!

A wieczorem kochani z kieliszkiem winka w ręku (nie dosłownie) siadam i piszę dzienniki dla Was. Ostatnie dni były nieco zwariowane, więc dziś nadrabiam zaległości.

DZIEŃ 48 – 15.08.2017

Dziś swoich sił próbuję podczas spotkań z klientami. Znam coraz więcej odpowiedzi, przez co czuję się coraz pewniej w pracy. Wracam do domu wymęczona, ale szczęśliwa.

Arek dziś na kolację serwuje pyszne risotto z buraczkami. Pycha! Dołącza do nas współlokatorka i od słowa do słowa okazuje się, że wszyscy mamy ochotę obejrzeć dokument Michaela Moora Where to Invide Next? Rewelacyjny dokument ukazujący absurdy amerykańskiego społeczeństwa, które nie do końca wiadomo dlaczego, nadal uważane jest przez wielu Europejczyków jako idealne miejsce do życia. Michael Moore odwiedza kilka krajów Europy, aby pokazać w nich najlepsze praktyki, które najchętniej zaimplementowałby w swoim kraju. Płatne wakacje i długie przerwy na obiad we Włoszech, rewelacyjna edukacja żywieniowa i pyszne stołówkowe jedzenie we Francji, system więziennictwa w Norwegii czy darmowe szkolnictwo wyższe na Słowenii. Film jest humorystyczny, sarkastyczny i zdecydowanie wart uwagi. Śmiech przez łzy! Niestety zmęczenie bierze górę i zgodnie z moim zwyczajem najzwyczajniej na świecie zasypiam na kanapie.


A Wam jak minął kolejny tydzień? Jak mija Wam lato? Już jesteście po urlopie czy jeszcze przed?

 

 

Categories Australia świat zwiedź ze mną świat

About

Wciąż szukam swojego miejsca na ziemi. Mieszkałam prawie rok we Włoszech, potem 4 lata w UK w przepięknym Cambridge. Kolejne dwa lata spędziłam w Australii gdzie spełniałam swoje podróżnicze marzenia. Teraz wywiało mnie na mroźną północ Norwegii, gdzie znów odkrywam uroki życia w rytmie slow. Przeżywam ogromną fascynację minimalizmem, ideą slow life, a więc i slow travel. Kocham zieloną herbatę i dobrą książkę. Chętnie opowiem Wam jak zmieniam swoje życie i otaczającą mnie rzeczywistość.