DZIENNIKI Z PODRÓŻY – KAMPEREM PRZEZ NOWĄ ZELANDIĘ

Nowa Zelandia była na podróżniczej liście marzeń od dawna. I w końcu udało nam się wybrać w 10 dniowy roadtrip kamperem przez Nową Zelandię. Tym razem tylko po Wyspie Południowej, ale czuję, że jeszcze tam wrócimy… To co? Wsiadacie z nami? Gotowi na przejażdżkę?

1.2.2019 – Lecimy do Nowej Zelandii!

Odliczaliśmy dni do tego wyjazdu jak szaleni! Pobudka o 5 i o 6 łapiemy Ubera na lotnisko. 20 minut i jesteśmy na lotnisku, gdzie szybko i sprawnie się odprawiamy. Czasu mamy jeszcze całkiem sporo więc zamawiamy śniadanie w małej kawiarni i planujemy jeszcze ostateczną trasę podróży.

 

Lot z Brisbane do Christchurch trwa 3,5h, a różnica czasu pomiędzy Queensland i Nową Zelandią to 3h więc mimo, że wylatujemy o 8:20 przylatujemy o 15:00 czasu lokalnego.

Kampera możemy odebrać do 16 więc nieco się obawiamy czy zdążymy, bo wypożyczalnia nie znajduje się na lotnisku. Jednak procedura wizowa jest naprawdę szybka, bagaże też pojawiają się wyjątkowo szybko. W sklepie bezcłowym zaopatrujemy się w kartę SIM i ruszamy do wyjścia. Łapiemy taksówkę i o 15:40 jesteśmy w wypożyczalni. Zdążyliśmy!

Dopełniamy formalności i odbieramy autko, które przez kolejne 9 dni będzie naszym domem na kółkach. Pierwszy przystanek: supermarket. W Nowej Zelandii, szczególnie na wyspie południowej, która jest zdecydowanie bardziej dziewicza większe sklepy znajdują się tylko w nielicznych miasteczkach. Dlatego przygotowałam listę zakupów, aby zaopatrzyć się w produkty na kilka dań jednogarnkowych, przekąski, owoce i oczywiście nowozelandzkie wina.

 

Zaopatrzeni w podstawowe produkty jesteśmy gotowi, aby ruszyć w drogę! Niesamowicie się cieszymy, że w Nowej Zelandii zachód słońca jest około 21, bo akurat to jest coś co w Australii nam doskwiera, szczególnie latem, gdy dzień kończy się jeszcze przed 19.

Ruszamy w głąb lądu na zachód, celem jest kemping przy Arthur’s Pass. Już od pierwszych minut jesteśmy zachwyceni. Takiego krajobrazu nie widzieliśmy od kiedy wyjechaliśmy z Anglii. Długie, złociste trawy miotane wiatrem, ogromne pastwiska z niezliczoną ilością owiec i krów. A kiedy wjeżdżamy w górzyste tereny po prostu nie możemy się powstrzymać i co chwilę wyrzucamy z siebie słowa zachwytu. Jedyne co nas odrobinę przeraża to fakt, że za oknem jest 9 stopni… Niezły przeskok z 35 stopni, które ostatnio mieliśmy non stop w Brisbane.

Wyjechaliśmy z wysokich gór i niebo się nieco rozjaśniło. Po prawie 2h docieramy do maleńkiego schroniska, wokół którego jest ogromny parking, czyli kemping. Miejsce może nie najpiękniejsze na świecie, ale miło móc się ogrzać w schronisku, w którym przy każdym stoliku ktoś coś gotuje, gra w karty, popija wino. Dziś gotujemy curry z cukinią i brokułem, a czekając aż smaki się nieco przejdą otwieramy wino i rozmawiamy o tym jakimi jesteśmy szczęściarzami…

2.2.2019 – Arthur’s Pass, Graymouth i West Coast

Pierwsza noc minęła bezproblemowo, na zewnątrz było nieco chłodno, ale w dresikach i pod grubą kołdrą było nam przyjemnie i ciepło.

Dzień zaczynamy od gorącej herbaty i szybkiej jajecznicy. Pakujemy manatki i ruszamy dalej. I znów, to samo… Widoki tak zjawiskowe, że co chwilkę przystajemy na zdjęcia. Wiszące nad rzekami mosty, góry, jeziora… Im bliżej jesteśmy wybrzeża tym bardziej łagodny staje się krajobraz. Teraz podziwiamy pagórki, zielone pastwiska, kolorowe kwiaty odbijające się od soczystej zieleni trawy, jeziora. Na kawę zatrzymujemy się w maleńkiej miejscowości Moana nad Jeziorem Brunner. Widać, że życie płynie tu w rytmie slow…

Kolejnym przystaniem jest Greymouth – największe miasto w regionie West Coast. Jednak to nie uroki miasta, ale lokalny browar przyciąga nas do tego miejsca. Kilka piw z Monteiths Brewery znamy z Australii, ale tu na miejscu, wybór jest zdecydowanie większy. Decydujemy się na tasting board – 6 małych piw, więc będziemy mogli wybrać faworyta! Strasznie fajnie, że piwa są zróżnicowane, poprzez lekkiego, cytrusowego radlera po ciężkie i ciemne IPA. Bierzemy też sześciopak na wynos i jedziemy dalej. Trasa prowadzi teraz wzdłuż wybrzeża więc co rusz pojawia nam się Morze Tasmana na horyzoncie.

 

Przystajemy na spacer w małej mieścinie Hokitika, która znana jest z plaży, na której ludzie tworzą rzeźby z patyków i konarów wyrzuconych przez morze na brzeg. Leniwie spacerujemy, słońce przyjemnie grzeje. Jest coś magicznego w szumie fal…

 

Czas płynie nieubłaganie… Chcemy dziś dojechać do Lodowca Franz Joseph więc wygodnie rozsiadamy się w fotelach, włączamy dobrą muzykę i jedziemy. Znajdujemy kemping nad jeziorem i na chwilkę jedziemy do miasteczka, żeby nieco się zrelaksować w gorących źródłach. Mają tu trzy baseny, pierwszy z wodą o temperaturze 36 stopni, drugi 38, a trzeci 40. Ale fajnie! Naprawdę dobrze odpuścić, trochę zwolnić i pozwolić ciału na totalny relaks…

Wracamy na kemping akurat na zachód słońca, łapiemy po jednym piwku z browaru, który dzisiaj odwiedziliśmy i siadamy na kamienistej plaży nad Jeziorem Mapourika. Magia! To właśnie z takimi chwilami kojarzył mi się wyjazd do Nowej Zelandii… I mam to przed sobą…

 

3.2.2019 – Franz Joseph i Fox Glacier

Zimnooooo, aż się nie chce nosa wystawiać spod kołdry. Jednak wiem, że przed nami kawał drogi więc wyskakuję w kampera, zakładam na siebie 7 warstw i kierujemy się nad jezioro. Arek obiecał sobie, że dzień zacznie od kąpieli, ja jednak obserwuję go tylko z brzegu. Wczorajszy zachód słońca był bajeczny, ale ten poranny widok miażdży wszystko. Słońce pada na ośnieżone szczyty, w wodzie odbija się linia lasu oraz biel śniegu i czerń gór. Do tego w tych jeszcze zacienionych miejscach unosi się mgła. To co natura wyprawia na naszych oczach jest zdumiewające.

W planach mamy dwa krótkie trekkingi – pierwszy na lodowiec Franz Joseph Glacier, drugi o uroczej nazwie Fox Glacier. Oba mają zająć po około 1,5h w obie strony. Zaopatrujemy się w wodę, ciepłą herbatę, przekąski i ruszamy.

 

Wzdłuż trasy rozstawione są tablice informacyjne, w których oznaczono do jakiego punktu sięgał lodowiec w danym roku. Zaznaczono również średnią temperaturę ziemi oraz liczbę ludności. Patrząc na stare zdjęcia, na których lodowiec jeszcze niecałe sto lat temu był kilometry od punktu, w którym znajduje się dzisiaj sprawia, że ogarnia mnie smutek. Z roku na rok kurczy się coraz bardziej, topnieje i znika. Za kilka-kilkanaście lat pozostanie goła skała.

Trasa jest malownicza, dosyć płaska i łatwa, idziemy wzdłuż szerokiego koryta rzeki, które o tej porze roku jest raczej suche. Co i rusz na horyzoncie pojawia się piękny wodospad wśród zielonych drzew. W Australii roślinność jest inna, przyjemnie jest znów popatrzeć na soczyście zielone iglaki.

Docieramy do punktu widokowego, z którego widać lodowiec. Siadamy na skałach, nalewamy herbaty do kubków i zagryzamy owsianymi batonami. Co i rusz z lodowca startują helikoptery. To tutaj spory biznes, na trasie widać było kilka firm oferujących 20 i 40 minutowe wycieczki na lodowiec. Wahamy się nawet czy się nie skusić, ale jakoś to nie mój typ. Wciąż mam w głowie to jak my ludzie przyczyniamy się do niszczenia natury, nie chcę dokładać jeszcze takiej cegiełki.

Drugi trekking na Fox Glacier znajduje się jakieś 30 km od Franz Joseph. Nie skłamię Was jak powiem, że nawet jazda samochodem jest tu niezwykle przyjemna. Za oknem krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Góry, lasy, łąki na których pasą się to krowy to owce. Parking znajduje się przy jeziorku, które ma kolor tak turkusowy, że aż oczy bolą. Tak nienaturalny, że aż trudno uwierzyć, że ktoś nie wylał tam wiadra farby. No i znów idziemy wzdłuż koryta rzeki, tym razem jednak trasa jest bardziej wymagająca, urozmaicona, bardziej mi się podoba. Koryto rzeki jest pokręcone, a lodowiec jeszcze niezbyt widoczny. Przekraczamy dwa strumyki więc podejrzewam, że w porze mokrej możne to być całkiem ciekawa i mokra przeprawa. Zza rogu wyłania się lodowiec, który tym razem znajduje się zaledwie 450 metrów od nas, nie 750 metrów jak na Franz Joseph.

 

Jest przepięknie. Jakbym mogła to siedziałabym i gapiła to na góry to na rzekę, to na wodospad… Jedynie fakt, że jesteśmy jeszcze daleko od naszego kempingu, gdzie zostajemy na noc sprawia, że ruszamy w dalszą drogę. I znów za oknem same przyjemności, wąskie mosty, szerokie rzeki, góry, łąki, lasy… Możemy tak jechać w nieskończoność. Co kilkadziesiąt kilometrów zatrzymujemy się przy ciekawszych punktach widokowych – jeziorach, Morzu Tasmana, aż w końcu gdy odbijamy w głąb lądu stajemy przy drodze pełnej żółtych kwiatów i złotego zboża, a na horyzoncie majaczą ośnieżone, wysokie szczyty górskie.

 

Tuż przed zachodem słońca dojeżdżamy na kemping nad samym jeziorem Hawea. Rozkładam stolik, kuchenkę gazową i zabieram się za gotowanie. Cieszę się, że tak mądrze zaplanowaliśmy posiłki, przygotowaliśmy listę zakupów i teraz gotuję większe porcje i mamy na dwa dni. Są to szybkie, zdrowe, jednogarnkowe potrawy, które sycą na długo. Dziś w menu fasolka po meksykańsku! Do tego na rozgrzewkę żubrówka z sokiem jabłkowym! Długo siedzimy i obserwujemy zmieniające się światło. Po kilku godzinach na niebie usianym drogą mleczną i gwiazdami szukamy spadających gwiazd. Trochę się wkręciliśmy w fotografię nocną więc dla frajdy pstrykamy kilka zdjęć.

4.2.2019 – Jeziora, góry, jeziora, góry…

Śpi nam się tu tak dobrze, że poranne wstawanie stało się wyzwaniem. Drzemka za drzemką, ale w końcu podnosimy głowy z poduszki, by zobaczyć taki oto widok.

Pomarańcz i błękit nieba pięknie odbija się w tafli jeziora. O takim noclegu marzyłam od kiedy kupiłam bilety do Nowej Zelandii. Przygotowuję gorącą herbatę, a na śniadanie granolę. Jedynym niechcianym punktem wycieczki są cholerne muszki, których jest tu tak dużo i które gryzą tak dokuczliwie, że głowa mała. Nogi już mamy całe pogryzione, mimo że psikamy się sprejem przeciwko owadom. Ale nawet one nie popsują nam tego idealnego poranka!

Ruszamy w drogę, tylko na chwilkę zatrzymujemy się nad Jeziorem Hawea, które o każdej porze dnia mieni się innymi kolorami. Naszym kolejnym przystankiem jest Wanaka, w której uzupełniamy zapasy pitnej wody prosto z górskiego źródełka, ładujemy baterie do aparatów w informacji turystycznej i odwiedzamy lokalną kawiarnię, w której jemy wczesny obiad. Federal Diner to urokliwa knajpka z niezwykle ciekawym menu inspirowanym kuchniami z całego świata. Arek zamawia tacos z panierowaną rybą i genialną pomidorową salsą, a ja chrupiące roti z grzybami marynowanymi w miso, noodlami ryżowymi i kolendrą. Przy kawiarni znajduje się też deli, w którym można kupić same pyszności na wynos. Zaskoczyła nas taka hipsterska kawiarnia w tak małej i niepozornej miejscowości.

Wanaka położona jest nad kolejnym jeziorem, a miasteczko jest świetnym punktem wypadowym, bo dookoła znajdują się niekończące trasy trekkingowe czy rowerowe, można uprawiać sporty wodne, jeździć konno, zimą na nartach czy snowboardzie… Generalnie, z tego co widzimy w Nowej Zelandii na prawdę trudno się nudzić!

Czas płynie nieubłaganie więc pakujemy się do auta i jedziemy z powrotem na północ. Trasę naszego roadtripa dostosowaliśmy do jedynego wolnego noclegu w schronisku górskim, który mamy zarezerwowany na jutrzejszą noc. Nieco nadrabiamy, ale ze względu na to, że widoki za oknem są tak rozbrajająco piękne, jakoś nam to szczególnie nie przeszkadza. Mijamy góra, jeziora, turbo błękitne rzeki. Co i rusz przystajemy w piękniejszych punktach na szybkie rozprostowanie nóg i zdjęcia.

Kiedy tylko na pustej drodze pojawia się znak na lokalną winiarnię skręcamy – co jak co, ale na lokalne rarytasy zawsze znajdziemy czas. Próbujemy kilku win, poprzez pyszne, lekkie prosecco po nieco cięższe chardonnay. W Maori Point Vinery zaopatrujemy się w prosecco właśnie i lekkie różowe wino.

Już przed samym skrętem w stronę Jeziora Pukaki w miejscowości Twizel zatrzymujemy się przy High Country Salmon czyli hodowli rzecznego łososia. Kupujemy dwa kawałki na spróbowanie – jednego świeżego, drugiego wędzonego.

Znajdujemy się już niedaleko naszego celu. Wjeżdżamy w drogę na zachód i po chwili ukazuje nam się najpiękniejszy widok świata – turboturkusowe jezioro polodowcowe a na jego końcu ośnieżone szczyty gór, jedną z nich jest najwyższa góra Nowej Zelandii Mt Cook. Widok nie do opisania! Najpiękniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek byłam… Kolor wody jest tak nienaturalny, że naprawdę trudno się nie zastanawiać czy ktoś przypadkiem nie wlał do niej hektolitrów turkusowej farby.

Znajdujemy miejsce na kempingu, który położony jest w dolinie z widokiem na ośnieżone szczyty. W pobliżu znajdują się początki kilku popularnych trekkingów i ścieżek spacerowych. Po szybkim lunchu wybieramy się na spacer do Hooker Valley. Jest to przyjemna trasa, podczas której trzeba przeprawić się przez 3 wiszące mosty. Ośnieżone szczyty, rzeka, jeziora polodowcowe – to wszystko tworzy krajobraz, którego bardzo mi brakowało w Australii. Jednak przez to, że słońce już powoli schowało się za górami, a wiatr wieje tak, że w niektórych punktach trudno nam utrzymać się na nogach przy drugim moście zawracamy.

Na kolację zajadamy wrapy z wędzonym łososiem z pobliskiego jeziora i popijamy czerwone wino. Potem fundujemy sobie partyjkę kart w naszym kamperku i urodzinowe pogaduchy z przyjaciółmi. Właśnie w takich momentach przychodzi refleksja czy aby życie na drugim końcu świata to słuszny wybór. I wiecie co? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi.

5.2.2019 – Park Narodowy Góry Cooka

Od kilku tygodni codziennie w naszych rozmowach przewijał się temat spania w schronisku. Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy, więc kiedy wynalazłam Mueller Hut na wysokości 1800 m n.p.m. w Park Narodowym Mt Cook i zarezerwowałam nam tam nocleg planowaliśmy ten trekking w szczegółach. Co weźmiemy do plecaków, co zjemy na górze, jak się ubierzemy, co będziemy tam robić.

Noclegi w schroniskach trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, nam udało się znaleźć dwa ostatnie łóżka na 5 lutego kilka tygodni przed wylotem do Nowej Zelandii. Minus? To, że nie można przewidzieć pogody. Na kempingu, który jest jednocześnie punktem startowym wspinaczki docieramy noc wcześniej. Dzień jest słoneczny, ale wieje tak, że chce urwać głowę.

Wstajemy przed 7 rano, na niebie prawdziwy spektakl, białe chmury gonią te pomarańczowe i różowe, a za nimi suną te czarne, nie zwiastujące niczego dobrego. Pakujemy plecaki, podjeżdżamy pod Public Shelter, zjadamy śniadanie i za $2 od głowy bierzemy gorący prysznic.

Po 8:30 zaglądamy do punktu informacyjnego, gdzie trzeba zgłosić wyjście w góry i odebrać bilet na nocleg. Pani proponuje zwrot kosztów noclegów i mówi, że warunki pogodowe na górze są trudne, już pada, a będzie lać od 12 a wiatr sięga 100 km/h.

Bijemy się z myślami, bo przecież tak długo na to czekaliśmy… Podejmujemy próbę. Z plecakami ruszamy w trasę – najpierw mamy do pokonania łatwy odcinek w lesie, potem 2000 schodów, a potem już typowo górską, kamienistą trasą do schroniska.

Szybko się rozgrzewamy, nawet deszcz nam mocno nie przeszkadza. Jednak wiatr daje nam w kość. Zacina mocno w twarz, sprawia, że w przeciągu kilku sekund na przemian mi gorąco i zimno. Po prawie godzinie, gdy przeklinam już kolejny schodek dochodzimy do punktu odsłoniętego z dwóch stron. Nic tylko krawędzie i przepaść. Idziemy nisko na nogach, bo boimy się, że nas zdmuchnie. A według pani z informacji nie doszliśmy nawet do trudnego odcinka.

Rezygnujemy, zawracamy. Serce pęka, ale z pogodą nie wygramy. Nie chciałabym niepotrzebnie ryzykować. Zostajemy w wiosce na jeszcze jeden dzień i spróbujemy wejść na górę jutro, jeśli warunki się poprawią. Jednak z wymarzonego noclegu w schronisku nici.

Zgłaszamy się w Visitor’s Centre po zwrot kosztów noclegu i znów fundujemy sobie gorący prysznic. Szybka zupa na obiad, a popołudnie spędzamy dosyć leniwie. Oglądamy film, a potem ucinamy sobie drzemkę. To pierwszy raz w tej podróży, gdy odpuszczamy i nie gnamy. Potem siadam i piszę, bo myśli w głowie kołaczą więc czas przelać je na „papier”.

Wieczorem gotujemy leczo, rozgrzewamy się żubrówką z sokiem jabłkowym i po prostu cieszymy się tym czasem.

 

6.2.2019 – Park Narodowy Góry Cooka i nocleg w Mueller Hut

Wstaliśmy koło 7, za oknem deszcz. Przecież dziś miało być ładniej! Sprawdzamy prognozę, niby ma przestać padać koło 10. No cóż, tak czy siak jemy szybkie śniadanie żeby punkt 8:30 być w informacji turystycznej. Podchodzimy do uśmiechniętej pani i pytamy o prognozę na dzisiaj, bo zdecydowaliśmy, że wejdziemy do schroniska i zejdziemy tego samego dnia. Najważniejsze, że wiatru ma nie być prawie wcale. Oddychamy z ulgą, bo po wczorajszej wspinaczce przy wietrze, który dochodził do 100 km/h nadal mnie przechodzą ciarki.

Z nadzieją w głosie pytamy czy ktoś przypadkiem nie odwołał swojej rezerwacji. Pani mówi, że jak dotąd nikt… No trudno… Gdy nagle odzywa się dziewczyna, która jest obsługiwana przez inną panią i pyta gdzie chcieliśmy iść. Mówimy, że do Mueller Hut, a ona, że niestety nie mogą iść i właśnie oddają dwie miejscówki do schroniska! Nietaktownie wydałam z siebie okrzyk radości, podziękowaliśmy i szybko przystąpiliśmy do rezerwacji. Wizualizowałam, wizualizowałam, aż wyczarowałam ten nocleg!

Spakowaliśmy plecaki, do których wrzuciliśmy śpiwory, jedzenie i ciepłe ubrania i czym prędzej ruszyliśmy w drogę. Najpierw czekało nas 2000 schodów. Łatwo nie było, ale co chwilę robiliśmy przystanki pod pretekstem kolejnych zdjęć. A było na co patrzeć! Kemping, na którym zostawaliśmy przez ostatnie dwie noce majaczył w oddali, a na horyzoncie pojawiły się również dwa jeziora polodowcowe, dwa wiszące mosty, przez które przechodziliśmy wczoraj w Hooker Valley, lodowce i  ośnieżone szczyty pobliskich gór. W takich warunkach naprawdę przyjemnie jest maszerować w górę. Po 1,5 godzinie docieramy do Seally Tarns Lookout, z którego nie widać kompletnie nic. Chmury wiszą nisko i w pewnym momencie weszliśmy w mleko i trudno było dostrzec pachołki, które wyznaczały drogę do schroniska. Teraz wchodzimy na typowo górski szlak usiany wielkimi kamieniami. Idziemy od słupka do słupka, ale idzie się zdecydowanie łatwiej niż po schodach.

Ten ptak na zdjęciu to kea drapieżna papuga występująca tylko w Nowej Zelandii. Pod zielonymi skrzydełkami kryją się intensywnie czerwone pióra. W wielu miejscach są znaki informujące, aby nie dokarmiać tych zagrożonych ptaków. 

Po 1,5 godzinie dostrzegamy schronisko! Jesteśmy już naprawdę blisko, w tej mglistej aurze naprawdę trudno cokolwiek dostrzec. Dotarliśmy jako pierwsi z tych, którzy zostają w Mueller Hut na noc więc mamy ten przywilej, że możemy jako pierwsi wybrać miejsce do spania. Są dwa pokoje, w każdym 14 miejsc na dwupiętrowych długich drewnianych łóżkach. Wybieramy dwa materace przy oknie i liczymy, że kiedyś coś przez nie zobaczymy.

A teraz czas na gorącą herbatę, suche ubrania i coś do jedzenia! Odczuwam błogie szczęście, radość, której nie potrafię opisać. Przez to, że ostatnie kilka miesięcy spędziliśmy w niezwykle szybkim tempie, goniąc dzień za dniem, tak mi dobrze, że znajdujemy się z dala od cywilizacji. Czuję, że jesteśmy blisko natury i że tak bardzo od niej jesteśmy zależni. Pijemy herbatę za herbatą, rozkładamy się na drewnianych ławach w kuchni i czytamy książki. Pod wieczór gramy w karty, gdy ktoś przygrywa pięknie na gitarze. Kiedy pojawia się głód odgrzewamy sobie leczo, które w takim miejscu smakuje jak największy rarytas. Do tego krakersy, ser i różowe wino, które kupiliśmy w tej małej winiarni podczas drugiego dnia podróży.

7.2.2019 – Najpiękniejszy wschód słońca w Mueller Hut i znowu w drodze

Budzi mnie jakiś hałas, za oknem już świta, wystawiam głowę ze śpiwora, a na górze dostrzegam już pierwszych śmiałków zerkających na wschód słońca. Chmury zniknęły, nareszcie mogę zobaczyć ten niesamowity widok, który wczoraj skrywała mgła.

Szybko się ubieram i po cichu wymykam się z pokoju. Wychodzę na zewnątrz, taras pokryty jest cieniutką warstwą lodu więc trzeba być naprawdę ostrożnym. Po chwili dołącza do mnie zaspany Arek i idziemy w kierunku przepaści, skąd powinien rozpościerać się widok na dolinę, my widzimy tylko wysoko wiszące chmury i szczyty pobliskich gór. Widok jest niesamowity! Słońce jeszcze nie wyszło zza gór, ale kolory już pięknie malują otaczający nas krajobraz. Jeden z najpiękniejszych widoków jakie oglądaliśmy w życiu… Mówiłam Wam już, że wschody i zachody słońca to moje ulubione pory dnia? Ale w takich okolicznościach to już w ogóle!

Ten miniaturowy czerwony budynek, który stoi niedaleko schroniska to toaleta.

Arek nagrywa filmiki, ja nie potrafię przestać pstrykać zdjęć. W pewnym momencie jednak odkładamy wszystko na bok, przytulamy się i oglądamy ten spektakl. Kiedy słońce wisi już wysoko nad chmurami, a nam zaczyna doskwierać głód wracamy do schroniska, gdzie jemy szybkie śniadanie, pijemy herbatę i pakujemy plecaki. Mimo, że chcielibyśmy zostać tu jeszcze przez chwilę (albo może na zawsze?) to przed nami jeszcze spora trasa do przejechania, a jesteśmy jeden dzień do tyłu z naszym pierwotnym planem.

Ta góra za mną to Góra Cooka – najwyższy szczyt Nowej Zelandii, który 3724 m n.p.m.

To co? Gotowi na zejście? Wczorajsze wejście zajęło nam 3h więc liczymy, że zejdziemy w 2,5h. Początkowo idziemy nad chmurami i jest naprawdę ciepło, a widoki zapierają dech w piersiach. Jednak w pewnym momencie musimy zacząć schodzić w chmurach, widoczność jest i tak o niebo lepsza niż wczoraj. Są momenty, że trzeba bardzo uważać, bo obsuwają się kamienie, jednak generalnie schodzi się dosyć przyjemnie.

Przystajemy na punkcie widokowym Sealy Tarns, gdzie wypijamy trochę herbaty z termosu i uzupełniamy energię pysznym batonem owsianym.

Widoki nieco lepsze niż wczoraj, prawda?

Po schodach prawie zbiegamy. Idzie nam się naprawdę łatwo, ciekawa jestem czy dopadną nas zakwasy, bo po wczorajszej wspinaczce oboje nie odczuliśmy żadnych zakwasów.

W Mt Cook Village jesteśmy po 2,5h tak jak przewidywaliśmy. Jedziemy do informacji turystycznej zgłosić, że bezpiecznie zeszliśmy z góry, a potem bierzemy prysznic i na szybko przygotowujemy makaron z pesto. Zwarci i gotowi ruszamy w dalszą drogę, choć rozstać się nam jest trudno więc jeszcze zatrzymujemy się nad Jeziorem Pukaki na ostatnie pamiątkowe zdjęcia.

Czeka nas naprawdę długa droga. Najpierw 3,5h do Queenstown gdzie musimy zatankować i zrobić szybkie zakupy spożywcze a następnie kolejne 3h do ostatniego kempingu przed Milford Sound. Trasa jest naprawdę bajeczna. Góry, jeziora, pastwiska, szerokie, turkusowe rzeki. Już niedaleko Queenstown zaczynają się również winiarnie. Jedna po drugiej. Chętnie byśmy przystanęli, znacie nas, ale naprawdę dziś musimy przyspieszyć.

Jedziemy wzdłuż Wakatipu, nad którym położone jest Queenstown. Już coraz bliżej zachodu słońca więc kolory na niebie i w wodzie mienią się tysiącem barw. Znów wjeżdżamy w malowniczy krajobraz – niekończące się pastwiska, na których tym razem dostrzegamy nie tylko owce i krowy, ale również sarny i jelenie. Za Jeziorem Te Anau powoli rozpoczyna się górski teren. Na kemping, który położony jest 45 minut od Milford Sound docieramy już po zachodzie słońca. Musimy wstać koło 7, bo mamy zarezerwowany rejs na 8:50 więc zjadamy coś na szybko i idziemy spać.

8.2.2019 – Milford Sound i Queenstown

Znów budzimy się w tak pięknych okolicznościach przyrody, że aż trudno mi uwierzyć, że to prawda. Wysokie góry, mały potok, do tego intensywnie żółte kwiaty rozsiane po polanach i słońce, które dopiero nieśmiało wygląda zza szczytów.

Droga do samego Milford Sound jest chyba najpiękniejszą jaką jechaliśmy w Nowej Zelandii. Fiordland to magiczne miejsce. Jedziemy we mgle, ale co jakiś czas odsłaniają się przed nami kawałki ośnieżonych gór. Zatoka Milforda to kolejny cud natury wobec którego ciężko przejść obojętnie.

Ze statku obserwujemy liczne wodospady, podpływamy blisko skał i możemy z bliska zobaczyć, że drzewa wyrastają prosto ze skał. Nie ma tam ani grama ziemi, a jednak nadal rosną i tworzą nierzeczywisty obraz. Woda głęboka na 300 metrów tak intensywnie granatowa i krystalicznie czysta. Na skałach wypatrujemy foki. Zatoka Milforda to jedno z najbardziej deszczowych miejsc na ziemi – podobno w czasie deszczu z gór spływają tysiące wodospadów. Dziś przyświeca nam słońce, ale chętnie wróciłabym tu zobaczyć co Matka Natura wyprawia, gdy woda tryska z każdej strony.

Chmury się rozstąpiły więc podczas drogi powrotnej możemy podziwiać Fiordland w pełnej krasie. Wodospady, niesamowicie turkusowe potoki, rozległe doliny, ośnieżone szczyty. Wow, wow, wow! Jeszcze tu wrócimy…

Tym razem przystajemy w Queenstown na krótki spacer i szybki obiad. Szukając miejsca z szybkim jedzeniem znalazłam stwierdzenie, że wizyta w Queenstown nie jest pełna jeśli nie zjadło się burgera w Fergburger. No to co? Burgery? Czemu nie!

Kiedy docieramy rozumiemy, że nie jesteśmy jedynymi, którzy wpadli na ten pomysł. Kolejka na kilkadziesiąt osób, malutki ogródek przed knajpką pęka w szwach. Widzimy jednak, że kolejka posuwa się dosyć szybko więc decydujemy się poczekać. I nie żałujemy! O matko! Burger z tofu w tempurze, z groszkiem cukrowym i sosem kokosowo-kolendrowym zmiażdżył system! Objedzeni jak bąki idziemy na szybki spacer i ruszamy w drogę.

Już po zachodzie słońca docieramy padnięci na kemping. Rozkładamy łóżko i padam w oka mgnieniu.

9.2.2019 Lake Tekapo, gorące źródła i Christchurch

Dacie wiarę, że to już ostatni dzień? Arek zajmuje się śniadaniem, ja szybko ogarniam auto, składam łóżko, zamiatam, przywracam nieco do porządku. Do Christchurch mamy jeszcze 4h jazdy, ale mamy w planach zatrzymać się jeszcze przy Jeziorze Tekapo. Choć znacie nas już wystarczająco dobrze, że wiecie, że to nie jedyny przystanek, który sobie zrobiliśmy.

Nie potrafimy przejechać obojętnie obok Jeziora Pukaki. Ten widok na Górę Cooka nigdy mi się nie znudzi…

Jezioro Tekapo traci dla mnie urok przez rzeszę turystów, którzy wręcz przepychają się łokciami żeby wejść do małego, kamiennego kościółka. Mamy wyjątkowo dobry timing więc decydujemy się na chwilę rozpusty i idziemy do gorących źródeł. Z Tekapo Springs roztacza się piękny widok na okoliczne góry i jezioro. Myślę, że musi być tu niesamowicie zimą, gdy po całym dniu szusowania na nartach można wskoczyć do gorącej wody… My delektujemy się słońcem, rozgrzewamy się, ładujemy baterie i ruszamy już prosto do Christchurch, gdzie oddajemy naszego kampera. W 9 dni przejechaliśmy 2500 km, zobaczyliśmy tyle niesamowitych rzeczy, że aż trudno mi to sobie poukładać w głowie. Cieszę się, że piszę te dzienniki, to piękna pamiątka.

Rzucamy torby do naszego pokoju w Airbnb i autobusem jedziemy do centrum Christchurch. Miasto to w 2010 i 2011 zostało nawiedzone przez dwa silne trzęsienia ziemi. Efekty wciąż widać. W mieście sporo budynków jest wciąż nieodbudowanych, dużo pomieszczeń stoi pustych. Widać, że Christchurch powoli się odradza, na ulicach królują kolorowe graffiti, na każdym rogu znajdują się knajpki wypełnione roześmianymi ludźmi.

Strasznie nam się podoba vibe tego miejsca. Zaczynamy od piwa w popularnym Dux Central, a potem idziemy zjeść do Welles.

Kiedy zmęczenie nas dopada łapiemy autobus i wracamy do Airbnb, gdzie czeka nas tylko kilka godzin snu. Kto wymyślił loty o 6 rano?

 

10.2.2019 – Czas wyjeżdżać

Budzik dzwoni o 3:15… Ale ja nie chcę wyjeżdżać!

Zbieramy się w tempie ekspresowym, łapiemy Ubera i po chwili jesteśmy na lotnisku. Czy to naprawdę już koniec naszej kamperowej przygody w Nowej Zelandii? Coś czuję, że ona jeszcze na dobre się nie zaczęła. Jeszcze tu wrócimy, prawda?


Wytrwaliście? Tyle opowieści w jednym wpisie… To naprawdę była wyjątkowa podróż. Mam nadzieję, że tak jak my zakochaliście się w tym pięknym kraju. To co? Kto nabrał ochoty na podróż kamperem przez Nową Zelandię?