DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 10

Tylko te dzienniki przypominają mi o tym jaki mamy dzień i jak szybko czas ucieka. 10 tydzień? Naprawdę? Przeczytajcie o kangurach, szkoleniach, przepięknych zachodach słońca, randkach i urządzaniu pokoju. Najnowsze dzienniki polecają się o każdej porze dnia!


DZIEŃ 63 – 30.08.2017

Praca mija mi naprawdę w zabójczym tempie. Bez znaczenia na jakiej jestem danego dnia pozycji czas jakby przyspiesza. Lubię takie tempo, lubię gdy po skończonym zadaniu przychodzi następne. Zobaczymy jak długo będę tak mówić, bo z moim powolnościowym podejściem do życia lubię czasami po prostu złapać oddech.

Po pracy zabieram się za zdjęcia z San Francisco. Wpis gotowy, trzeba jednak przejrzeć setki zdjęć, wybrać je, a potem obrobić. Wpis o mojej miłości od pierwszego wejrzenia do San Francisco jest już na blogu, więc jeśli kochacie dobre jedzenie, piękne widoki, ocean, kolonialne kamienice i rewelacyjne second handy zajrzycie tutaj.

DZIEŃ 64 – 31.08.2017

Dziś mam szkolenie w centrum miasta i to dopiero na 9, więc rano mam chwilę żeby popracować. Zaglądam na bloga, obrabiam zdjęcia. Poza tym pierwszy raz od dawna mam okazję zjeść śniadanie z Arkiem! Szybka owsianka zjedzona i oboje ruszamy w kierunku rzeki. Arek żeby pobiegać, a ja żeby wsiąść na rower miejski i wzdłuż rzeki dojechać do miasta. Ale tęskniłam za rowerem. Dużo bym dała żeby znów móc jeździć rowerem do pracy. Niespiesznie spaceruję i przed 9 docieram na miejsce.

Kiedy przychodzi pora lunchu łapię w biegu sushi rollki i idę do ogrodu botanicznego, który oddalony jest zaledwie kilka kroków od miejsca, gdzie odbywa się szkolenie. Strasznie żałuję, że nie mogę tak codziennie uciekać sobie na lunch na słoneczko, do ogrodu botanicznego, gdzie można zjeść na świeżym powietrzu i na chwilę zapomnieć o pracy i stresach. Dlatego że tego nie mam na co dzień, doceniam te chwile jeszcze bardziej. Słońce mocno przygrzewa, kolorowe ptaki chodzą dookoła mnie, a zza wysokich palm wyrastają wieżowce.

Druga część szkolenia mija bardzo szybko. Kończę o 16:15 i jestem wolna! Dawno nie miałam tak krótkiego dnia pracy, bo mimo, że kończę o 16:30, to przez dojazdy zwykle w domu jestem koło 17:30-18. Powolnym krokiem przechodzę przez most, idę na drugą stronę rzeki, gdzie mam spotkać się z Arkiem. Arek niespodziewanie w ciągu dnia zaproponował randkę, a takich propozycji się nie odrzuca. Spotykamy się na South Banku, gdzie na leżaczkach z widokiem na CBD popijamy schłodzone białe wino i zajadamy nachosy z domowym guacamole.

Spacerujemy wzdłuż brzegu i zauważamy, że miejska plaża została już otwarta! Ogromny basen, biały piasek, palmy, kolorowe kwiaty… Trzeba będzie przyjść się poopalać! Ruszamy dalej, bo zaraz zacznie się seans. Wybraliśmy się na najnowszy film z Tomem Cruisem American Made (po polsku Barry Seal: Król przemytu). To historia pilota, który jednocześnie pracował dla CIA i kartelu narkotykowego. Całkiem dobrze się to oglądało! Cieszę się, że ostatnio częściej zaglądamy do kina. Takie wypady pozwalają mi się nieco rozerwać, a film na dużym ekranie zawsze ogląda się dużo lepiej.

DZIEŃ 65 – 01.09.2017

Matko, to naprawdę już wrzesień? W Polsce początek astrologicznej jesieni, tutaj powoli zaczyna się wiosna. Tzn. ichniejsza wiosna. Zima tutaj to dla mnie jak przepiękne lato, gdyby nie to że słońce zachodzi po 17 i nieco chłodnawe poranki i wieczory. Dni są upalne i bardzo słoneczne. Może były dwa dni, gdy na niebie pojawiły się niezbyt przyjaźnie wyglądające chmury.

W pracy dostaję mega pozytywną wiadomość. Szefowa szefowych przyszła powiedzieć, że słyszy o mnie same dobre rzeczy i chciałaby wiedzieć czy byłabym zainteresowana umową do końca grudnia. Mało nie skoczyłam ze szczęścia! To dla mnie idealny termin, bo właśnie mniej więcej wtedy chcemy ruszyć w dalszą drogę. Patrzcie co znalazłam rano w kieszeni. Przypadek?

DZIEŃ 66 – 02.09.2017

Ach, nareszcie upragniona sobota! Wstaję przed 7 i zabieram się za odpisywanie na komentarze. To niestety coś co ostatnio u mnie kuleje i zwykle odpisuję Wam właśnie w sobotę rano. Wypijam szybkie smoothie i zbieram się na poranną jogę. Pamiętacie jak zaraz po przeprowadzce do naszego domku byłam na jodze pod palmami? Dziś wybieram się znowu. Cieszę się, że przesunięto zajęcia z 10:30 na 9:30, bo kiedy poprzednim razem skończyliśmy po 12 i zanim się ogarnęliśmy czułam jakby połowa dnia przeleciała w okamgnieniu.

Arek postanowił pójść na długie wybieganie, a ja idę do parku. Strasznie się ucieszyłam jak zobaczyłam całkiem nową grupę. Od razu czuję, że się dogadamy. Poznałam kilka fajnych osób, z którymi od początku rozmawiało mi się dobrze. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy na kolejnych zajęciach. Dzisiejsza joga była nieco inna niż poprzednio. Była 10 minutowa medytacja, podczas której chodziliśmy po trawie z zamkniętymi oczami, były zadania w parach (które w pewnym momencie nieco naruszyły moją granicę komfortu), a potem było sporo ćwiczeń, które rewelacyjnie wpłynęły na moje obolałe plecy. Zawsze po jodze czuję się taka lekka… Prowadząca tryska pozytywną energią, gra na ukulele, podczas gdy my po prostu odpoczywamy, a nawet masuje kark i robi krótką inhalację z olejkami mocno eukaliptusowymi. Ale sesja zamiast godziny trwała dwie, więc w pośpiechu wracam do domu.

Arek też dopiero wrócił, więc szybko dzielimy się zadaniami, przygotowujemy przekąski na piknik, bierzemy prysznic, pakujemy się i jedziemy na wycieczkę! Niestety w ten weekend nie mamy dostępu do auta, które pożyczaliśmy ostatnio, za to pożyczamy auto od naszej współlokatorki. Jest to samochód, który zdecydowanie nie nadaje się na żadne dalsze wyprawy, więc jedziemy do parku oddalonego zaledwie pół godziny drogi od naszego domu. Brisbane Koala Bushlands to ogromny rezerwat, w którym można spotkać, zarówno koale, jak i kangury żyjące w swoim naturalnym środowisku.

Kiedy dojeżdżamy, od razu kierujemy się w stronę piknik area, czyli miejsca gdzie znajdują się ławeczki, stoliki i oczywiście grille. Wrzucamy na grilla bakłażana i kalafiora, na stoliku przygotowujemy resztę przekąsek i w ciszy przerywanej jedynie śpiewem ptaków, rozkoszujemy się posiłkiem na świeżym powietrzu. Co chwilę przelatują nam nad głowami ptaki, które w zeszłym tygodniu oglądaliśmy w Lone Pine Koala Sanctuary. Śmigają jednak tak szybko, że trudno mi je uchwycić na zdjęciach. Moim faworytem jest ten duży ptak Laughing Kookaburra, tylko zobaczcie na filmikach na YT jak one śmiesznie ćwierkają. Nazwa śmieszek nie wzięła się znikąd.

Ruszamy powoli na spacer, jak się później okazuje złą trasą. To nic, dzięki temu, że trochę pobłądziliśmy, widzieliśmy kicające kangury i nieco dzikszą wersję lasu. Wybraliśmy się ścieżką przeznaczoną do jazdy konnej, ale jak się zorientowaliśmy, to wróciliśmy na właściwą drogę. Co chwilkę spoglądaliśmy na tabliczki informacyjne, które okazały się naprawdę ciekawe.

Wiecie, że w Australii jest wiele gatunków roślin, które rozsiewają się tylko po tym jak nasiona wysypią się z szyszek pod wpływem wysokiej temperatury albo dymu? To właśnie powód, dla którego przeprowadza się kontrolowane pożary i chroni te gatunki roślin przed wyginięciem. Jest też roślina, która rozsiewa się tylko po tym, jak pewne zwierzątko zje te nasiona i je wydali. Proces chemiczny, który zachodzi w jego żołądku pozwala na dalszy rozsiew. Niestety nie znam nazw ani roślin, ani zwierząt, więc może ktoś z Was mi pomoże?

Zapach lasów eukaliptusowych jest niepowtarzalny. Spacerujemy sobie po zacienionych ścieżkach, obserwujemy nieznane gatunki roślin i drzew, gdy postanawia nas odwiedzić mały kangur. Obserwuje nas z daleka i szybko umyka, po chwili zatrzymuje się za drzewem i nawet pozwala sobie zrobić zdjęcie.

Słońce chyli się ku horyzontowi, więc czas uciekać. Ale to nie koniec atrakcji na dzisiaj! Jedziemy na górę Mt Gravatt skąd rozpościera się niesamowity widok na miasto i zachodzące słońce, które jakby wtapia się w górę naprzeciwko. Mam wrażenie, że to ta sama góra, z której zaledwie kilka tygodni temu obserwowaliśmy zachód słońca. Dzisiejsza miejscówka jednak podoba mi się zdecydowanie bardziej, bo słońce a tym samym przepiękne kolory mamy przed sobą. No i ten widok na CBD czyli ścisłe centrum i wieżowce jest absolutnie zapierający dech w piersiach. Przytuleni patrzymy jak w zaledwie kilka minut barwy na niebie zmieniają się z żółto-pomarańczowych w różowe i fioletowe.

DZIEŃ 67 – 03.09.2017

Ach niedziela! Dziś jedziemy zbierać truskawki! Nasza znajoma zaproponowała nam wypad na farmę truskawek, więc nie wahaliśmy się ani chwili. Smoothie bowl na śniadanie i jedziemy!

Tym razem zmierzamy na północ do Rolin Farms (dla ciekawskich pełen adres: 124-190 Rutters Rd, Elimbah QLD 4516). Farma okazuje się całkiem spora, położona pośrodku niczego. Truskawki są tu olbrzymie! Mimo, że są smaczne to nie smakują tak dobrze jak nasze polskie. Zobaczcie tylko jaki sprytny system mają: truskawki posadzone są na kopczykach, które okryte są folią, więc zbierane truskawki nie są brudne. Dziś w Australii obchodzi się dzień ojca, więc na farmie jest sporo rodzin z dziećmi w ten sposób świętujących ten wyjątkowy dzień.

Słońce pali jak szalone, naprawdę trudno mi uwierzyć, że to zima. Przy kasie dostaliśmy koszyczki i możemy zbierać truskawki na polu. Cena za kilogram to $10. W sklepach oczywiście można dostać truskawki dużo taniej, ale nie są aż tak słodkie. Zresztą, sama frajda jest tego warta! Nie możemy się powstrzymać i zdarzyło nam się spróbować jedną (no, może dwie!) truskawki zanim dotarliśmy do kasy. Przeprowadzaliśmy testy jakości. Truskawki je zdały.

Arek nie mógł się powstrzymać i skusił się też na domowe lody, oczywiście truskawkowe.

Zmierzamy w kierunku oceanu, gdzie planujemy zrobić piknik. Docieramy do małego parku, gdzie vis-a-vis mamy Bribie Island, na którą mam nadzieję kiedyś uda nam się dotrzeć. Wyciągamy koce, przekąski, piwko i rozkoszujemy się upalnym popołudniem.

Kiedy docieramy do domu ogarnia mnie niesamowite zmęczenie, do tego dochodzi ból głowy. Wyrabiam ciasto na chleb, robimy szybkiego grilla i wrapy z falafelami na wczesną kolację i ok. 17 padam. Od dawien dawna unikam drzemek, bo wiem, że potem mam spore problemy z zaśnięciem w nocy, ale nie potrafię wytrzymać. Ogarnia mnie zmęczenie. Budzę się zmęczona, zlana potem ok. 20. No cóż, trzeba się zabrać za życie, bo jak widać ból głowy nie odpuszcza. Robimy z Arkiem na szybko truskawki pod kruszonką z ciastem z przepisu Jadłonomii. Matko! Jakie to pyszneeee!

DZIEŃ 68 – 04.09.2017

Jakoś dziwnie, bo wstałam nawet bez problemu mimo wczorajszej drzemki. Coś czuję, że mój organizm błaga o odrobinę odpoczynku… Wróciłam do nawyku picia ciepłej wody z cytryną przed śniadaniem. 

Ciągle na wysokich obrotach, jak nie praca i dojazdy to blog, zdjęcia, zwiedzanie. Dawno nie miałam tak po prostu chwili dla siebie bez wyrzutów sumienia, że nie robię nic pożytecznego. Dlatego, kiedy wracam do domu, postanawiam nie robić nic. Jemy kolację, gadamy, a potem łączymy się z bliskimi na Skypie. Potem ćwiczę sobie handlettering, męczę te biedne niczemu winne pisaki i próbuję najzwyczajniej na świecie się zrelaksować.

Dostałam od Was tyle wiadomości na Insta Stories, że nie miałam wyjścia i wzięłam!

DZIEŃ 69 – 05.09.2017

Dziś w pracy czas mija mi wyjątkowo szybko, bo mam aż dwa szkolenia. Naprawdę uczę się w tej pracy wyjątkowo dużo. Każdego dnia coś nowego. Próbuję chłonąć wiedzę i widzę, że każdego dnia jestem coraz bardziej samodzielna.

Czas na przekąskę!

Pamiętacie jak mówiłam Wam, że nie mamy w pokoju szafy? Cóż, mimo że na Gumtree można znaleźć sporo ogłoszeń z darmowymi, albo bardzo tanimi szafami to nie mamy jak jej przewieźć. Doszłam do momentu, gdy naprawdę chciałabym mieć już rzeczy powieszone, a pokój uporządkowany, więc po pracy odbiera mnie Arek i jedziemy do Targetu i Kmartu (najtańszych sklepów, w których można znaleźć naprawdę tanie, ale całkiem ładne rzeczy). Wybieramy wieszak za $17, kupujemy ładne wieszaki i taką kratkę na ścianę, aby choć odrobinę udekorować pokój i nieco się zadomowić.

Wydaliśmy na to wszystko jakieś $30 i efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. W pokoju zrobiło się więcej miejsca, jest przytulniej, zdjęcia bliskich zawisły na tablicy, a ubrania wiszą i się nie gniotą na stole. Podoba mi się!


Kolejny tydzień za nami. Jak przywitaliście wrzesień? Z uśmiechem na ustach jak ja?