Te liczby mnie przerażają i tylko one uświadamiają mi w jak zawrotnym tempie zlecą te dwa lata w Australii… Zapraszam już na relację z 11 tygodnia w Krainie Kangurów (choć w tym tygodniu nie widziałam żadnego…)!
DZIEŃ 70 – 06.09.2017
To dziś pierwszy dzień Arka w pracy! Wyczekał się ten mój mąż, ale dziś zaczął. Dopiero przygotowują restaurację do otwarcia. Ja wpadam do domu i od razu zmierzam do kuchni, chcę przygotować kilka dań, żeby mieć spokój z gotowaniem przez najbliższe kilka dni. Decyduję się na super szybki i przepyszny dal oraz gulasz ze słodkich ziemniaków i masła orzechowego. Wyszedł tak pyszny, że zrobię na pewno raz jeszcze i wrzucę przepis na bloga, żeby nie zachowywać tych pyszności tylko dla siebie.
DZIEŃ 71 – 07.09.2017
Arek wczoraj zaczął pracę, więc tak jakoś dziwnie wracać do pustego domu. Jakoś dopada mnie niemoc i zmęczenie i wiecie co? Postanawiam sobie zrobić mały dzień dziecka. Nasypuję sobie chipsów do miski, nalewam wina i zaczynam się uczyć. Piszę na bloga, czytam książkę, po prostu jestem sama ze sobą. To dziwne uczucie, bo od miesięcy każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem. Zapomniałam jak ważne jest, aby czasami odpuścić, posłuchać siebie i nacieszyć się swoim towarzystwem. Po głowie chodzi mi też randka sama ze sobą w kinie. Jeszcze nigdy nie byłam na filmie sama, więc coś czuję, że to coś co powinnam zrobić.
DZIEŃ 72 – 08.09.2017
Jakoś ten piątek przytrafił się niespodziewanie. Czas zleciał tak szybko, że nawet nie zarejestrowałam, że to już ten dzień. Arek pracuje wieczorem, więc odgrzewam sobie dal z soczewicy i zasiadam na tarasie żeby zaplanować najbliższe dni, poodpowiadać na maile i komentarze, a także zaplanować kolejny Blogerski przewodnik po świecie. Jak to zwykle u nas bywa przez dom przetaczają się znajomi naszej współlokatorki (w pozytywnym tego słowa znaczeniu!) i wszyscy lądujemy na tarasie z winem. Ciąg dalszy brzmi tak: piątkowy wieczór, 4 osoby, You Tube, tańce w salonie, rozmowy o Australii. Zasnęłam ze zmęczenia o 2:30 na fotelu. Taki ze mnie party animal!
Fajne było to, że znajomy współlokatorki przyniósł pomarańcze i marakuje ze swojego ogródka. Nawet sobie nie wyobrażacie tej słodyczy… A druga koleżanka przyniosła owoc, który nazywa się black pudding i podobno pochodzi z Ameryki Południowej. Prezentował się tragicznie, a po rozkrojeniu okazał się czarny! I wiecie jak smakował? Jak kremowy mus czekoladowy… Wyobrażacie to sobie? Genialne!
DZIEŃ 73 – 09.09.2017
Oj jak dobrze, że to już weekend. Choć przyznam, że po tańcach i pogaduchach do późnych godzin trudno mi się dziś wstaje. I jakaś taka głowa ciężka. Wstaję jednak i w ekspresowym tempie się ogarniam i wychodzę z domu. Pogoda dziś jest idealna. Jest gorąco, ale nie za gorąco, słoneczko pięknie wisi na niebie, zero chmur. Pędzę po miejski rower i śmigam na drugą stronę rzeki na West End, gdzie umówiłam się z Karoliną, którą możecie kojarzyć z bloga Moja Australia i Świat. Wybrałyśmy Miss Bliss w ciemno, po krótkim rzucie oka na menu i okazało się, że trafiłyśmy w 10. Moje gofry z czarnego sezamu, jogurt kokosowy z machą, marmolada cytrusowa, kwiaty jadalne i posypka z orzechów i sezamu strzeliły na listę najlepszych rzeczy jakie ostatnio jadłam. Karolina okazała się przesympatyczną dziewczyną, nie mogłyśmy się nagadać. Podpytywałam o praktyczne informacje, o życie w Australii, o miejsca warte odwiedzenia. Koniecznie przeczytajcie wpis Karoliny, o tym jak to się w ogóle stało, że przeprowadziła się do Australii ponad 5 lat temu.
Karolina zaproponowała też żebyśmy dołączyli do niej i jej znajomych na weekendowy wypad na Stradbroke Island. Nie wahałam się ani chwili, bo nie dość, że wyspa ta była na naszej liście miejsc do zobaczenia, to padło magiczne słowo glamping. Słyszeliście kiedyś o takiej nieco bardziej luksusowej formie campingu? Mnie się takie namioty kojarzą z pięknymi Instagramowymi zdjęciami. Zobaczcie o czym mówię tutaj. Jeszcze dodam do tego, że pole campingowe położone jest przy samej plaży. Już nie mogę się doczekać pierwszych dni grudnia. Na wyspie można spotkać koale, kangury a w oceanie delfiny. Odliczam dni!
Po śniadaniu poszłyśmy też na mały spacer, Karolina pokazała mi jeszcze jeden, rewelacyjny i wart uwagi targ. Mnóstwo owoców, warzyw, ekologicznych produktów, a także food trucków i muzyka na żywo. Kiedy się pożegnałyśmy wróciłam jeszcze na chwilkę na West End poszperać w second handach, a potem odebrać Arka z pracy. Spacerowałam totalnie na luzie, nigdzie się nie spieszyłam, zaglądałam do fajnych sklepów (skusiłam się i kupiłam sobie organiczne mydło do mycia ciała z olejkiem eterycznym z cytrusów, a także raw kefir – coś w stylu oranżady, tyle że z kulturami bakterii) i zorientowałam się, że powoli znam już tę okolicę na tyle, że ani się nie gubię, ani nie muszę zerkać na Google Maps!
Kiedy Arek skończył pracę skoczyliśmy na szybki lunch na West End Markets. Wegańska paella jedzona na świeżym powietrzu, nad rzeką, na słoneczku smakowała rewelacyjnie!
A po powrocie do domu zrobiłam coś z czego nie jestem zbyt dumna… Położyłam się do łóżka na krótką drzemkę! Cóż, to już nie ten wiek, gdy imprezowało się, a potem chodziło na zajęcia i nawet kontaktowało. Arek uciekł do pracy na wieczorną zmianę, a ja kiedy wstałam zajęłam się pisaniem tekstów na bloga, obróbką zdjęć a także oglądaniem tutoriali na YT. A kiedy Arek wrócił odpaliliśmy sobie serial na Netflixie i najzwyczajniej w świecie zasnęłam. Nudziarze z nas!
DZIEŃ 74 – 10.09.2017
Uwaga, uwaga, nudy ciąg dalszy! Wstałam, zrobiłam pranie, jak na idealną panią domu przystało, a potem ruszyliśmy na targ zrobić owocowo-warzywne zapasy. Tym razem wybraliśmy się nieco wcześniej niż zwykle, więc nie było wyprzedaży jak to zwykle przez zamknięciem bywa, ale i tak kupiliśmy sporo rzeczy w dobrych cenach! To niesamowite, że za każdym razem czuję się na targu jak dziewczynka w sklepie z cukierkami. Wymyślam przepisy, zawsze wybieram też coś czego nigdy wcześniej nie próbowałam, kupuję zapas owoców, które potem pakuję sobie do pracy i podjadam na przerwach. Awokado, pomidory, papryki, jabłka, marakuje (uwielbiam!), banany, melony, czarne marchewki, cytryny, mango (powinni zakazać importu tego zielonego mango do Europy, które smakiem nawet nie przypomina tego słodkiego owocu), kalafior, brokuły, słodki groszek. Zapasy zrobione!
Wracamy do domu, zostawiamy zakupy i ruszamy do miasta żeby troszkę się poopalać. Ostatnio pisałam Wam, że otwarto plażę miejską na South Banku, więc chcemy się przekonać jak to jest kąpać się w basenie, pod palmami z widokiem na miasto. Przyznam, że spodziewałam się tłumów, a jest tłoczno, ale nie ma dramatu. Moczymy nogi w jeszcze dosyć chłodnej wodzie, wygrzewamy się na kocyku, podjadamy soczystego melona i rozkoszujemy się miastem, w którym przyszło nam mieszkać.
Kiedy wracamy do domu zabieram się za przygotowanie stir fry’a, wyrabiam ciasto na chleb, Arek robi genialny hummus koperkowy, a wieczorem oboje zabieramy się za pracę. Arek pracuje nad swoim portfolio, ja oglądam tutoriale na YT, zgłębiam tajniki Illustratora i procesu tworzenia logo. To już naprawdę niedzielny wieczór?
DZIEŃ 75 – 11.09.2017
W poniedziałek rano jadę do pracy i zaczytuję się w rewelacyjną książkę o tożsamości marek i tworzeniu ich identyfikacji wizualnej Love Design Logo Davida Airey’a. Wchodzę do biura, siadam ze śniadaniem przy biurku, odpalam komputer i okazuje się, że przez weekend ktoś zakosił mi klawiaturę i myszkę… Psikus na dzień dobry! Potem okazuje się, że mój zestaw głośnomówiący nie działa, więc na koniec dnia bycia na telefonach boli mnie szyja od trzymania słuchawki na ramieniu. Ach te poniedziałkowe problemy!
Po powrocie do domu siadam do komputera i wysyłam do Was pierwszego newslettera z Australii. Postanowiłam, że co drugi poniedziałek osoby zapisane na listę mailingową otrzymywać będą osobiste listy z Australii. O życiu, o podróżach, o tym co u nas i o moich przemyśleniach. Jeśli masz ochotę się zapisać to możesz to zrobić tutaj.
DZIEŃ 76 – 12.09.2017
Wstałam dziś totalnie prawą nogą. Uśmiech nie schodzi mi z ust od rana, w pracy podśpiewuję, na śniadanie zajadam domowy chleb z przepysznym awokado, wypijam mocną zieloną herbatę i czuję, że jest dobrze. Staram się mniej stresować w pracy i powoli widzę tego efekty. Choć nadal mam sny, że popełniam gigantyczny błąd i mnie zwalniają, ale po prostu je ignoruję i ich nie roztrząsam.
Ostatnio zaraz po pracy latam do ogródka i podlewam nasze roślinki. Jest już na tyle ciepło, że jeden dzień bez wody mógłby im naprawdę zaszkodzić. Widać już kwiaty na groszku i pomidorach. Ale wypatrzyłam też nawet zielone maleństwo!
Arka dziś wieczorem nie ma, więc nie czeka na mnie pyszna kolacja… Ale mnie rozpieszczono! Muszę znów przyzwyczaić się do gotowania. Wkładam warzywa do piekarnika, nalewam sobie schłodzonego, białego wina i zasiadam do spisania dla Was tego dziennika. Ciągle sobie obiecuję, że będę je pisać na bieżąco, po trochu codziennie, a potem przychodzi wtorek i piszę wszystko na raz. No cóż, tak już chyba musi być.