Kolejny tydzień w drodze na północ Australii. Posuwamy się powoli, próbując delektować się każdym dniem. Jesteście ciekawi jak wygląda codzienne życie w podróży? Co można zobaczyć w północnym Queensland? Jak żyje się w aucie? Zapraszam na najnowsze dzienniki z podróży!
DZIEŃ 224 – 7.2.2018
Budzik dzwoni o 6, jednak jakoś ostatnio śpi mi się tak dobrze, że nastawiam drzemkę, a potem go nieświadomie wyłączam i budzę się zaraz przed 7. Warto dodać, że zasnęłam o 21:30, więc jak widać klimat mi służy!
Spaliśmy przy otwartych klapach w namiocie, zostawiliśmy jedynie część z moskitierą. Kiedy więc otwieram oczy widzę ocean i tę niesamowicie turkusową wodę. To właśnie szum oceanu tak mnie otulił do snu.
Poranek mija nam standardowo, czyli ja zajmuję się śniadaniem, Arek zwija namiot. Czas i tak mamy całkiem niezły, bo przed 8 wyjeżdżamy w stroję miasta. Jedziemy do biura, w którym rezerwujemy miejsce na promie, wykupujemy pozwolenie na jazdę po plaży i kemping na Fraser Island. Hej! Już za parę chwil będziemy na największej na świecie wyspie piaskowej!
Wstępujemy do sklepu, robimy zapasy jedzenia i wody, a Arek w międzyczasie testuje auto. Pamiętacie jak wczoraj pisałam, że coś nam zaczęły szwankować biegi, które pozwalają przełączyć tryb jazdy na 4 na 4? Arek próbował rano, wszystko działało. Próbuje teraz, nie działa. Na wyspie piaskowej, gdzie nie ma żadnych dróg, a poruszać się można wyłącznie autami z napędem na cztery koła to może być problem… Jedziemy do mechanika, który stwierdza, że to wina kabla. On oczywiście takiego nie ma, ale daje nam namiar na sklep i mechanika w Gympie (jakieś 50 minut jazdy od nas). Dzwonimy, ten też nie naprawi, daje namiar na kogoś w Harvey Bay (jakieś 2 godziny jazdy od nas). Ten mówi, że musi zrobić najpierw diagnostykę.
Po krótkiej naradzie stwierdzamy, że odpuszczamy i oddajemy bilety. Cóż, najwidoczniej tak miało być. Smutno nam jak cholera, ale co zrobić? Nic na siłę.
Lądujemy w tej samej kawiarni co wczoraj, aktualizujemy CV i zaczynamy wysyłać pierwsze aplikacje o prace na północy. Trzymajcie kciuki, żeby ktoś się odezwał!
Kiedy zbliża się 13 pakujemy komputery i ruszamy z powrotem na nasz kemping. To nasze małe pocieszenie po nieudanej wyprawie na Fraser. Zajadamy arbuza, kąpiemy się w oceanie, opalamy się. Ja potem piszę, Arek czyta, bo wciągnął się w Bechawiorystę Mroza i stracił kontakt z rzeczywistością.
Kolejna kąpiel w oceanie, obiad, odpoczynek, a potem długi spacer przy zachodzie słońca na sam koniec półwyspu. Nadal nie mogę się nadziwić jak tu pięknie…
DZIEŃ 225 – 8.2.2017
Wstajemy skoro świt, tym razem nie ma wymówek, a tym bardziej drzemek. Przed 8 musimy być w Tin Can Bay, a czeka nas jakieś 40 minut jazdy. Jesteśmy już coraz sprawniejsi w rozkładaniu i składaniu całego majdanu. Szybkie śniadanie i w drogę. Ostatni raz spoglądam na naszą plażę i jedziemy.
Na koniec półwyspu docieramy nieco przed 8. Zastanawiacie się pewnie, gdzie nam się tak spieszy? W Tin Can Bay jest maleńkie centrum prowadzone przez wolontariuszy, w którym co rano odbywa się karmienie delfinów. Kiedy przyjeżdżamy w małej zatoczce pływają już 3 delfiny. Wchodzimy po kostki do wody i wysłuchujemy historii wolontariuszy, którzy chętnie opowiadają o tych niezwykle sympatycznych stworzeniach.
Prawo zabrania dotykania dzikich delfinów, tak więc nawet wolontariusze stoją z rękoma skrzyżowanymi ponad wodą. Jako że te akurat delfiny przypływają tu od lat wiedzą czego się spodziewać, więc popisują się na całego. Ocierają się o nogi, robią fikołki, ruszają pyszczkiem.
Kiedy przychodzi moment karmienia, wszyscy wychodzimy z wody i kierujemy się do małego okienka odebrać rybki, którymi będziemy karmić delfiny. Każdy po kolei wchodzi do wody i delikatnie podaje delfinowi rybę. To wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy, ale niesamowite było to uczucie, gdy było się tak blisko.
Potem siadamy z boku i obserwujemy jak wolontariusze karmią delfiny resztą rybek z ich dziennego przydziału. Są tu trzy dorosłe okazy i jeden maleńki – najbardziej uroczy. Kiedy jedzenie się skończyło delfiny powoli odpływają, a my pozostajemy na brzegu jeszcze przez chwilę z uśmiechem na ustach.
Tin Can Bay jest pięknie położone, dużo tu też łódek usianych w marinie. Aż chciałoby się zostać nieco dłużej, lecz jeśli będziemy jeździć w takim tempie to nigdy nie dojedziemy do Cairns.
Kolejny przystanek w Maryborough. Najpierw zaliczamy szybki, gorący i w dodatku darmowy prysznic, a potem niespiesznie ruszamy odkrywać to miasto. Już gdy przejeżdżaliśmy jego ulicami wiedzieliśmy, że nam się tu spodoba. Stare, poindustrialne budynki z końca XIX wieku to miła odmiana po tych wszystkich „nowych” australijskich miastach, które odwiedziliśmy do tej pory. Akurat dzisiaj w mieście odbywa się targ, więc to właśnie tam kierujemy swoje kroki. Warzywa, owoce, miód, skórzana galanteria, ale także niemiecki wurst czy wypatrzona polska kapusta kiszona w słoiku!
Dopada nas pierwszy głód, więc decydujemy się na kawałek grillowanego ananasa z domowym karmelem i kokosem… Niebo w gębie!
Leniwie spacerujemy, co rusz przystajemy, bo przy wielu budynkach są tabliczki z historią danego miejsca. Trochę przypomina mi to miasteczko z amerykańskiego westernu. Zaglądamy do miejscowego second handu, idziemy nad rzekę, która jest tu wyjątkowo zamulona i wygląda niezbyt atrakcyjnie. Na koniec postanowiliśmy zajrzeć do pubu, który mieści się w starym hotelu. Na wysokich krzesłach barowych siedzi śmietanka towarzyska miasta, no i należy dodać że swoim przyjściem wzbudzamy spore zainteresowanie, a przy okazji zaniżamy również średnią wieku.
Zamawiamy po piwku i siadamy przy barze. Zaraz zaczynają się pierwsze pytania i tak oto nawiązujemy dialog nie tylko z barmanką, ale i z panami w wieku mojego dziadka. Przestrzegają przed krokodylami, polecają grę w zdrapki i chwalą za rozmiar pitego piwa. Czas się tu zatrzymał. Na ścianach wiszą tablice z wynikami lokalnych rozgrywek piłkarzyków i bilarda, w kącie stoją maszyny do gry, a ceny piwa tylko zachęcają do częstego spożycia.
Z bólem serca wychodzimy, ale żegnamy się jakbyśmy byli dobrymi przyjaciółmi.
Maryborough zdecydowanie zapamiętamy na długo, ale nie macie wrażenia jakby zbyt długo nie było nas nad oceanem? Ja tak właśnie czuję, więc jedziemy do Hervey Bay, w którym rozkładamy się na ławeczkach i na szybko przygotowujemy kanapki z oliwkami, pomidorkami i szpinakiem. Głód zaspokojony, więc czas na mały spacer. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się ścieżka rowerowa, a przy niej mnóstwo atrakcji dla dzieciaków. Kreatywne place zabaw, darmowy park wodny, wszędzie są ławeczki, grille, a po drugiej stronie ulicy ciągnie się sznur kawiarni, restauracji i sklepików.
Dopada nas jakieś ogólne zmęczenie, więc rozkładamy kocyk w cieniu i zarządzamy półgodzinną drzemkę. Idealne, leniwe, wakacyjne popołudnie, nieprawdaż?
Po drzemce jedziemy w kierunku mariny po drodze zatrzymując się przy molo. Urangan Pier był przedłużeniem sieci kolejowej i służył przede wszystkim do transportu ładunków z i na statki. Wyobrażacie sobie, że molo mierzyło ponad kilometr, a dokładnie 1107 metrów? W 1985 roku molo zostało zamknięte a 239 metrów mola zostało zburzonych. Miejscowa ludność się zbuntowała i Urangan Pier został przekazany urzędowi miasta.
Z mola rozpościera się piękny widok na okoliczne plaże, gdzieniegdzie odważni próbowali swoich sił na windsurfingu, a po wzburzonej tafli wody dryfowały pelikany. Wiatr dawał nieźle w kość i dojście na sam koniec mola wcale nie było łatwe.
Szybki przystanek w marinie i już nas nie ma. Jedziemy, bo słońce już zachodzi, a przed nami jeszcze kawał drogi. Docieramy już po zmroku, ale dobrą wiadomością jest światło w toaletach! Dziś taki luksus, proszę państwa. Stoimy na parkingu w parku, rozkładamy namiot, ja zajmuję się kolacją, a potem przy herbatce, pod gwiazdami oboje czytamy. Dobranoc!
DZIEŃ 226 – 9.2.2017
Wstajemy w miarę wcześnie, pakujemy torby i idziemy na basen. Stwierdziliśmy, że trening + ciepły prysznic w cenie $2,50 to dobra inwestycja. Kiedy docieramy okazuje się, że na basenie od rana panuje ruch, bo za kilka chwil rozpoczną się lekcje zumby w wodzie. Długo nie myśląc zapytałam prowadzącej czy mogę dołączyć i tak kilka chwil później wywijałam w wodzie z roześmianymi kobietami w wieku mojej babci. Te zajęcia to darmowa inicjatywa urzędu miasta. Bawiłam się wyśmienicie, przy tym pogadałam sobie z niezwykle sympatycznymi i otwartymi paniami, które gorąco mnie zapraszały na kolejne zajęcia. To wszystko wydawało mi się tak nierealne. Ja, rzucona gdzieś w przypadkowym miejscu na mapie Australii, ćwiczę zumbę o 8 rano. Tak mnie to naładowało pozytywną energią, że uśmiech nie schodził mi z ust przez resztę dnia.
Po gorącym prysznicu (hej! Nałożyłam nawet odżywkę na włosy!) zmierzamy do pobliskiej kawiarni, która położona jest we foyer kina. Arek zamawia kawę, a my w międzyczasie wchodzimy do The Paragon, w którym raz na miesiąc organizowane są projekcje filmowe. Na początku lat 60. kino kupiło małżeństwo – Marietta i Carmelo Riccardi, którzy prowadzili biznes aż do 1998 roku, kiedy to ze względu na wiek nie byli w stanie sami puszczać filmów. W 2007 roku Merissa, wnuczka Riccardich odkupiła od nich kino i od tego czasu wraz z mężem remontują budynek. W foyer otworzyli wspomnianą kawiarnię, w której serwują genialną kawę (kawy nie lubię, a posmakowałam od Arka i powiem Wam, że była to pierwsza kawa jaką kiedykolwiek spróbowałam i mi smakowała), domowe ciasta czy śniadania. Raz w miesiącu puszczają klasyki kina i tak 17 lutego odbędzie się projekcja Pretty Women! Oczywiście moje koleżanki z zumby siedzą przy stoliczkach na zewnątrz i żwawo do mnie machają.
Czas opuszczać Childers, choć muszę przyznać, że to na takie właśnie doświadczenia najbardziej liczyłam podczas tej podróży. Przed nami prawie dwugodzinna droga, więc nie ma na co czekać. Stajemy w Bundenburgu żeby zatankować auto i ruszamy dalej, choć żałuję, że nie stanęliśmy i nie zrobiliśmy sobie zdjęcia z wielką butelką ginu. Bundaberg słynie, po pierwsze z produkcji wspomnianego trunku oraz oranżad, w takich charakterystycznych, beczułkowatych buteleczkach dostępnych w całym kraju. My jednak sprawnie przejeżdżamy przez most, gdzie rzeka wygląda naprawdę pięknie i przez ułamek sekundy można było pomyśleć, że jesteśmy w Europie.
Następny przystanek w miejscowości 1770. Zdziwieni? Ano nazwa dosyć charakterystyczna i na wielu znakach oznaczona jest jako Town of 1770, choć oficjalnie miasto to nazywa się Seventeen Seventy. Miasto to mieści się między Zatoką Bustard a Morzem Koralowym i dziś trafiło na szczyt mojej australijskiej listy rzeczy wartych zobaczenia. Seventeen Seventy to maleńkie, ale niezwykle malownicze miasto, w którym w roku 1770 Kapitan Cook postawił stopę. Spokojna, turkusowa woda, biały piasek, masywy górskie w tle… Z takim właśnie widokiem jemy lunch przygotowany na szybko na ławce zaraz przy plaży. Potem chwila orzeźwienia w wodzie, wylegiwanie się na słońcu i z powrotem lądujemy w aucie. Podjeżdżamy jeszcze na punkt widokowy, z którego rozpościera się widok na całą zatokę. To naprawdę jeden z piękniejszych widoków jakie przyszło mi oglądać w Australii.
Oboje potrzebujemy na chwilę skorzystać z Internetu, wysłać kilka CV, odpisać na maile, więc jedziemy do biblioteki w Agnes Waters. O 17 zamykają dlatego dokładnie o tej porze wychodzimy i ruszamy w dalszą drogę. Do naszego miejsca noclegowego zostało nam ponad 100 km, więc jedziemy.
Po drodze mijamy malownicze pola, zielone góry, pastwiska. Obrazek jak z polskiej wsi. Docieramy jeszcze przed zachodem słońca, ja w ekspresowym tempie przygotowuję makaron na kolację, Arek rozkłada namiot. Wieczorna rutyna.
Po kolacji odpoczynek z książką w ręku, a potem łączymy się na Skypie z rodziną.
DZIEŃ 227 – 10.2.2017
Jakiś dziwny był ten dzień. Ani za dużo nie zrobiliśmy, ani za daleko nie zajechaliśmy. Rano odbywamy kolejny rodzinny telefon, a potem jedziemy prosto do Gladstone. W planach mamy pracę w bibliotece – wysyłanie CV, ogarnięcie paru blogowych spraw i generalny research co powinniśmy zobaczyć w okolicy.
Poranek mija bardzo pracowicie, wychodzimy tylko na szybki lunch, a po powrocie zastajemy tak wolny Internet, że nie da się totalnie nic zrobić. Nieco przymuszeni jedziemy do McDonalda, a tam nie ma kontaktów. W następnym nie ma wi-fi (akurat dzisiaj nie działa!), a w ostatnim również nie ma kontaktów.
Stwierdzamy, że pojedziemy do Rockhampton, tam na pewno będziemy mogli spokojnie popracować. Zastajemy dokładnie to samo – brak kontaktów + brak wi-fi. Dacie wiarę, że już po 17? Jedziemy na kemping, bo i tak wystarczająco czasu zmarnowaliśmy. Mówię Wam, jakiś totalnie dziwny i bezproduktywny był ten dzień…
Chociaż miejsce kempingowe okazało się pięknie. W szczerym polu, za lokalnym pubem, pod niebem usianym gwiazdami i drogą mleczną. Matka Natura czarodziejka!
DZIEŃ 228 – 11.2.2017
Wstaję skoro świt, bo już przed 6 budzę się wyspana i pełna energii. Czytam, a przed 7 zaczynam się krzątać i przygotowuję dla nas śniadanie. Termometr już wskazuje 26 stopni, a później ma podskoczyć aż do 40… Boję się!
Kiedy tak sobie spokojnie jemy podchodzą do nas konie. Całe szczęście, że mamy marchewkę, więc oboje z radością karmimy zwierzaki.
Zwijamy manatki najszybciej jak potrafimy, bo pot nam leci nie tylko z czoła. Szybki prysznic w parku (poważnie, w parku poprowadzono wąż, słuchawkę przymocowano do drzewa i jest prysznic!) i jedziemy do ogrodów botanicznych i zoo w Rockhampton. Wiecie, że urokliwie nazywane Rocky jest australijską stolicą wołowiny? Widać to nie tylko w trakcie jazdy, gdy mijamy liczne pola, na których pasą się brązowe bądź białe krowy, ale również w samym mieście, gdzie na każdym kroku znajdują się ogromne statuetki krów.
Zoo i ogrody botaniczne zaliczamy ekspresowo, bo mimo, że jest dopiero koło 9 to nawet cień nie daje ukojenia. W zoo przywitaliśmy się z koalą, mnóstwem kangurów, krokodylami, kolorowymi papugami i jaszczurkami. W ogrodzie botanicznym zresztą mogliśmy podziwiać kolorowe papużki na wolności.
No to jak? Jedziemy? Przed nami najdłuższy odcinek od kiedy wyjechaliśmy – prawie 400 km. W połowie drogi zatrzymujemy się na szybki lunch, w przydrożnej rest area. Oboje czujemy się słabo, od rana wypiliśmy łącznie ponad 4 litry wody. Czy ja Wam wspominałam, że w naszym jeepie nie działa klimatyzacja? No i właśnie w tym tkwi problem… Naprawa klimatyzacji kosztuje $2500, a za auto zapłaciliśmy $3500.
Postanawiam się przełamać i zmieniam Arka za kierownicą. To mój trzeci raz za kółkiem jeepa. Raz jeździłam 3 minuty po parkingu, raz 10 minut w Byron Bay, no i dzisiaj. W zeszłym roku postanowiłam, że muszę zacząć przełamywać swoje strachy, bo niestety jazda samochodem zawsze przyprawia mnie o spory stres i raczej jej unikam. Stwierdziłam, że muszę zacząć z tym walczyć i muszę zacząć częściej jeździć, aby nabrać wprawy i pewności siebie. No więc jest okazja! Przed nami 160 km prosto. I powiem Wam, że nawet mi się spodobało! Arek miał chwilę dla siebie, mógł odpocząć, poczytać. Zmieniamy się już przed Mackay, bo na jazdę po ruchliwym mieście jeszcze nie jestem gotowa, ale wiem, że to kwestia czasu.
Gorąc dał nam się mocno we znaki, więc decydujemy się na chwilę odpoczynku. Już późno dlatego większość kawiarni jest już dawno pozamykana, zostaje nam McDonald. Matko jak dobrze pobyć w klimatyzowanym pomieszczeniu…
Oboje pracujemy a przed 18 zbieramy się i jedziemy na pole kempingowe. Tym razem lądujemy na pięknym, zielonym terenie przy małym hoteliku. I jak co wieczór wpadamy w rutynę – ja gotuję, Arek rozkłada namiot. Potem kilka telefonów do bliskich i pora spać!
DZIEŃ 229 – 12.2.2017
Kolejny dzień rozpoczynamy od porannej rutyny, która już nam weszła w krew. Śniadanie, herbata, składanie namiotu, stoliczka, krzeseł. Kończą nam się zapasy wody, więc wjeżdżamy do Woolwortha w miejscowości i uroczej nazwie „Marian” i jedziemy w kierunku Cape Hillsbourough. To park narodowy, w którym na plaży można spotkać kangury! Bywa to jednak o wschodzie i zachodzie słońca, więc jak się domyślacie żadnego nie widzieliśmy. Zastaliśmy za to bezludną plażę w rajskimi widokami. Piasek jakoś dziwnie się tu mienił, był ciemniejszy niż zwykle, za to szczególnie przy brzegu drobinki jakby brokatu odbijały słońce. Niezbyt mocno wieje, więc Arek chwyta za drona, ja za Kindla i kocyk i kładę się na mocno już rozgrzanym piasku. Na plaży pod palmami leży kilka rozłupanych kokosów, na horyzoncie widać też maleńką wyspę, do której podczas odpływu można dojść, bo odsłania się wąska ścieżka. Teraz w trakcie przypływu nie ma mowy o przejściu dalej, więc pozostaje podziwiać ją z brzegu. Po kilku minutach jestem już totalnie ugotowana, wchodzę do oceanu, ale tylko po kostki. Znaki przy wejściu ostrzegające przed meduzami i krokodylami jakoś zbyt mocno utkwiły mi w głowie.
Po półgodzinie wskakujemy pod prysznic przy plaży i nieco orzeźwieni ruszamy w drogę do Airlie Beach. Kiedy tylko dojeżdżamy, oboje wydajemy z siebie ochy i achy, szczególnie gdy jedziemy pod górę a na horyzoncie pojawia się marina. Białe statki majestatycznie odbijają się w krystalicznej, turkusowej wodzie. Samo miasteczko wypełnione jest po brzegi turystami, podobno to wynik nadchodzącego chińskiego nowego roku. W brzuchach nam burczy, więc postanawiamy pierwsze kroki skierować ku sklepikowi z fish&chips. Kalmary to jedyny rarytas, dla którego zapominam o diecie. Z kalmarami i frytkami zawiniętymi w gazetę siadamy w cieniu z widokiem na ocean. Poważnie, woda tutaj ma tak turkusowy kolor, że trudno oderwać od niej wzrok.
Po obiedzie zaglądamy do kilku biur podróży i kiedy już wybraliśmy wymarzoną wycieczkę na Whitehaven Beach zaglądamy do Airlie Beach Lagoon – darmowych basenów położonych zaraz przy oceanie. Oj jak dobrze! Mówię Wam, ja fanka upałów i słońca, powoli zaczynam odczuwać minusy takiej pogody. Najbliższy wolny termin na wycieczkę, która podobała nam się najbardziej był w czwartek, a niestety przy Airlie Beach darmowych kempingów nie ma wcale, więc musieliśmy wybrać płatne pole. Trafiamy w internecie na Taylorwood Park oddalony 20 km od Airlie Beach, gdzie opłata za nocleg wynosi $20 za dobę.
Kiedy już nieco ochłodziliśmy się w basenie, poszliśmy na spacer do mariny. Słońce już powoli zachodziło, więc i temperatura stała się znośniejsza. To co? Jedziemy na kemping?
Dostajemy całkiem fajne miejsce, gdzie możemy zaparkować i rozłożyć nasz namiot. Pod palmami skąd dosłownie minutę pieszo znajduje się basen. Jemy szybką kolację i wskakujemy do wody. Słońce już zaszło, a my choć przez chwilę poczuliśmy się jak na wakacjach.
DZIEŃ 230 – 13.2.2017
Ostatnio postanowiłam, że będę starać się pisać dzienniki na bieżąco, więc robię sobie herbatę (mimo tej temperatury nadal lubię zacząć dzień od zielonej herbaty) i zaczynam pisać. Kiedy kończę, oboje wskakujemy do basenu! Taki początek dnia to ja rozumiem!
Potem gonią nas obowiązki i konieczność znalezienia pracy dlatego lądujemy znów w McDonaldzie. Jak widzicie musimy sprawnie żonglować czasem i dzielić go pomiędzy zwiedzanie, odpoczynek, pracę i szukanie nowej pracy.
Koło 15 pakujemy się i jedziemy w kierunku Cedar Creek Falls, które znajdują się zaledwie kilka minut od naszego pola kempingowego. Niestety przez to, że mamy środek lata a temperatury są bardzo wysokie z wodospadów ledwo kapie. Cóż, i tak jest przepięknie a my nie jesteśmy w stanie się powstrzymać od orzeźwiającej kąpieli.
Wieczorem gramy w bilarda i lotki, pakujemy torby, bo w międzyczasie dzwoniono do nas z biura podróży i ktoś zrezygnował, więc jednak jutro płyniemy na Whitehaven Beach!
Kolejny tydzień z drodze za nami. To naprawdę piękne uczucie być w drodze, czuć, że niewiele Cię ogranicza. Z każdym dniem zakochuję się w tym kraju coraz bardziej.