Dzień za dniem… Leci szybciej niż kiedykolwiek… Oto już 8 tydzień relacji z naszej australijskiej przygody! Gotowi na pierwszą lekcję surfingu, fajerwerki i zachód słońca z widokiem na Brisbane?
DZIEŃ 49 – 16.08.2017
Dziś mam w pracy wolne, zresztą jak całe miasto, ze względu na festiwal EKKA Queensland Royal Show odbywający się w Brisbane. Pamiętam, że znajoma mówiła nam zaraz po przyjeździe, że to absolutne must visit ze względu na wyjątkowe doświadczenie.
Rano serwuję sobie maseczkę na twarz, pyszne smoothie i koło 10:30 ruszamy z domu w towarzystwie C. Dojeżdżamy pociągiem do Fortitude Valley, a potem razem z tłumem ludzi dochodzimy do jednej z kilku bramek. Nie czekamy w kolejce, bo bilety kupiliśmy online. Cena takiej przyjemności to $31 od osoby.
C. była na EKKA już kilka razy, więc to jej śladami podążamy. Zaczynamy od ogromnego Woolworth Food Pavilon, gdzie wystawcy bardzo chętnie i hojnie częstują serami oraz trunkiem, który wyjątkowo dobrze smakuje właśnie z tą przekąską. Tak, tak, winem! Na dobrych 10 stoiskach spróbowaliśmy po kilka maleńkich kieliszków wina. Poważnie! Wystawcy chętnie opowiadali też o winach, zapraszali do winiarni i chętnie wdawali się w krótkie pogawędki. Należy dodać, że temperatura na zewnątrz sięga 30 stopni, więc po kilku lampkach wina zdecydowanie poczuliśmy co nieco w głowie.
Udajemy się więc na małą przekąskę i wybieramy pyszne guacamole. Wiecie, nie do końca wiedziałam czego się spodziewać po tym wydarzeniu. A to trochę takie połączenie ogromnego festynu z obchodami dnia miasta. C. wpada na pomysł zrobienia sobie tatuażu z henny, więc pod wpływem chwili decyduję się i ja. Pani wyczarowała mi piękny kwiatowo-listkowy motyw. Od kilkunastu miesięcy chodzi za mną prawdziwy tatuaż i już nawet wybrałam osobę, której prace zachwyciły mnie na tyle, że oddałabym mu się w swoje ręce.
Po tatuażu przychodzi czas na ogromną halę, w której… można karmić zwierzaki! Kupujemy trochę karmy (siana) i wchodzimy do zagrody, gdzie owce i kozy uroczo przechadzają się od jednych wyciągniętych dłoni do drugich i chętnie poddają się natrętom, którzy chcą je głaskać. Przyznam, że może brzmi to tandetnie, ale naprawdę bawiliśmy się dobrze. Pierwszy raz karmiłam owieczki, głaskałam je i generalnie byłam tak blisko nich.
Kolejnym punktem zwiedzania była wystawa kotów oraz pokazy psów. Długo tam jednak nie zabawiliśmy, bo wzywał czas na przerwę i zimne piwko. Naładowaliśmy baterie i ruszyliśmy w stronę karuzeli. Popatrzyliśmy, popatrzyliśmy, ale na nic się nie zdecydowaliśmy. Karuzele to zdecydowanie nie mój typ rozrywki. Nie dość, że czuję się po nich źle, to jeszcze przyprawiają mnie o ogromny niepokój.
Potem przyszedł czas na małe show. Był pokaz monster trucków oraz skaczących i latających w powietrzu motorów. Na koniec imprezy zaserwowano nam najpiękniejsze fajerwerki jakie w życiu widziałam. Skojarzyły mi się z nowym rokiem, więc wypowiedziałam życzenie i z tego wszystkiego nawet uroniłam łezkę.
DZIEŃ 50 – 17.08.2017
Już wczoraj było upalnie, ale dziś to już w ogóle słońce daje popalić od rana. 31 stopni zimą? Czemu nie!
Wieczorem chillujemy na tarasie. Arek przygotował pyszną i zdrową kolację. Tylko spójrzcie!
DZIEŃ 51 – 18.08.2017
Oj nareszcie piąteczek! Dawno się tak nie cieszyłam na weekend, bo to będzie nasza pierwsza wycieczka poza miasto. I to do znajomych. I to nad ocean! Więc piąteczek witam z dużym uśmiechem na ustach. I kambuchą w ręku!
W pracy jestem dziś na telefonach, więc czas mija mi w okamgnieniu. Ani się nie obejrzę, a pędzę już na autobus, przesiadam się w pociąg, a na stacji czeka na mnie Arek. Jedziemy zalewie kilka kilometrów od miasta żeby obejrzeć zachód słońca z góry Mt Coot-tha, z której roztacza się przepiękna panorama na miasto. Arek przygotował wrapy z falafelem, przywiózł też zimne piwko, więc z rewelacyjnym widokiem rozmawiamy o tym jak nam minął dzień.
Kiedy wracamy do domu zaparzam sobie rumianek i na tarasie pierwszy raz otwieram mój notatnik, który zakupiłam żeby ćwiczyć hand brush lettering. Mega mi się podobają pięknie wykaligrafowane napisy, ale dopiero, gdy zaczęłam podglądać Insta Stories Zenji zapragnęłam zakupić swój pierwszy pisak i spróbować swoich sił. Odpaliłam więc tutoriale na You Tubie i nieudolnie próbowałam pisać kolejne litery alfabetu. Wiem, że długa droga przede mną, ale spodobało mi się na tyle, że zamówiłam kolejne mazaki.
Przed snem odpalamy sobie pierwszy odcinek nowego serialu na Netflixie Atypowy i zastanawiamy się jak oni to robią, że każdy cholerny serial jest tak dobry! Tym razem jest to historia chłopca cierpiącego na autyzm. Serial zrobiony z humorem, dotykający wrażliwych rodzinnych tematów i pokazujący tok myślenia autystycznych osób i to, jak odbierane są w środowisku. Pssssttt! Uprzejmie donoszę o nowym wpisie na blogu, w którym polecam najlepsze serialne na Netflixie.
DZIEŃ 52 – 19.08.2017
Wstajemy skoro świt, pijemy szybkie smoothie i ruszamy w drogę. Nie ma czasu do stracenia, już chcę poczuć pod stopami ciepły piasek i chłodne fale obmywające moje stopy.
Docieramy na miejsce i oczywiście pierwsze kroki kierujemy właśnie na plażę. Spodziewałam się, że będzie pięknie, ale nie wiedziałam, że aż tak. Zdjęcia, które widziałam nie oddają nawet procenta tego jak bajecznie biały i drobny jest piasek, jak turkusowa jest woda i jak pięknie wyglądają palmy na tle oceanu.
Kiedy wsiadamy do auta zauważamy ogromną jaszczurkę. Ze względu na swój niebieski język nazywana jest Blue Tongue. Ogromna, srebrna, piękna.
Chwila oddechu i jedziemy na przepiękny punkt widokowy przy latarni morskiej, który przy okazji jest najbardziej wysuniętym punktem na wschód Australii. Mamy okazję z góry zobaczyć plażę, na której zaledwie kilka chwil temu spacerowaliśmy. Kierujemy się na punkt widokowy, gdy nagle zauważamy, że w wodzie znajduje się stado delfinów. Przyspieszamy, a kiedy mamy już naprawdę dobry widok, widzimy je naprawdę dobrze. Nawet nie potraficie sobie wyobrazić mojej radości. Pierwszy raz jestem nad oceanem w Australii, pierwszy raz czuję się jak na małych wakacjach, pierwszy raz czuję, po co tak naprawdę przyjechaliśmy na drugi koniec świata. A do tego pierwszy raz w życiu widzę delfiny!
Dryfują sobie w jednym miejscu, nie chcą jednak skakać, ale i tak zobaczyłam więcej niż mogłabym sobie wymarzyć. Gdy nagle z różnych stron podnoszą się głosy, że w oddali widać wieloryby. Po chwili wynurza się wielka płetwa, która znika szybciej niż się pojawiła.
Głód każe nam powoli kierować się do sklepu, gdzie robimy szybkie zakupy i jedziemy na grilla. Pamiętacie jak ostatnio pisałam Wam o tym, że pierwszy raz widziałam takie ogólnodostępne grille w Perth? Więc teraz mamy okazję przetestować jak działają. Na grillu lądują wegańskie burgery, bakłażany, cukinie, ale również kolby kukurydzy, krewetki i kiełbaski. Wyciągamy też zimne piwko i naprawdę na totalnym luzie zmierzamy na plażę. Kładziemy się na kocykach, próbujemy zasnąć, ale wiatr sprawia, że po chwili decydujemy się wrócić do domu. Fale są tak ogromne, że woda powoli zaczyna dosięgać wydm.
Po powrocie do domu rozpalamy ognisko w ogródku, włączamy fajną muzyczkę i przy winie nadrabiamy zaległości. Jemy, plotkujemy, próbujemy najostrzejszego chilli ever i po prostu cieszymy się chwilą. Kiedy już mamy dosyć, kierujemy się na plażę, aby przekonać się, jak naprawdę wygląda droga mleczna i najbardziej usiane gwiazdami niebo jakie kiedykolwiek widziałam. To był naprawdę najpiękniejszy dzień jaki do tego pory spędziłam w Australii.
DZIEŃ 53 – 20.08.2017
Odsypiamy późne pójście do łóżka, ale o 10 jesteśmy już w mieście. Pora przekonać się jak wygląda centrum Byron Bay. I jak się okazuje to naprawdę urocze miasteczko, w którym mnóstwo backpackersów, hippisów i surferów. Na każdym kroku znajdują się sklepy z deskami surfingowymi, strojami kąpielowymi i akcesoriami plażowymi. Aż zachciało mi się sprawić sobie coś nowego!
Chwilę się pałętamy, ale po chwili kierujemy się do wypożyczalni. Wybieramy pianki i deski, bo dziś nastąpi pamiętny dzień i pierwszy raz w życiu spróbuję swoich sił surfując. Wybieramy plażę główną, na której fale podobno pozwolą na swobodną naukę dla takiej początkującej istoty jak ja. Ubieramy pianki, a nasz znajomy przeprowadza z nami też lekcję na piasku, pokazuje jak prawidłowo wstawać, jak trzymać deskę i informuje o podstawowych zasadach bezpieczeństwa.
Dosyć teorii – czas wskakiwać do wody! Pierwsze wrażenie jest takie, że rzeczywiście dzięki piance nie czuć zimna, potem jednak przychodzi refleksja, że prąd i fale są dziś wyjątkowo silne. Po chwili pierwszy raz jadę na brzuchu na fali! To ćwiczenie na dziś. Uśmiech nie schodzi mi z ust, gdy już w końcu uda mi się wsiąść na falę. Jednak naprawdę zmagam się z dotarciem do punktu, w którym można zacząć je łapać. Bez pomocy znajomego na pewno nie dałabym rady i na pewno nie czerpałabym przyjemności z tej pierwszej lekcji.
Kiedy patrzy się na surferów, cały ten proces wydaje się łatwy i przyjemny. Jednak to naprawdę trudny sport, który wymaga sporej koordynacji ruchowej, siły i rozwagi. Po ponad godzinie zmagania się z prądem, kilku mniej i bardziej udanych próbach stania na desce, decyduję się na wyjście z wody. Chłopcy zostali jeszcze w wodzie, a ja i Dominika próbujemy się ogrzać, podziwiamy widoki i po prostu rozmawiamy. Dominika jest już w Australii prawie rok, więc próbuję podpytać o najpiękniejsze miejsca w jakich była, o generalne wrażenia i plany. Zerknijcie tylko na jej Instagram. Większość tych bajecznych zdjęć została zrobiona w Australii, ale znajdą się też pięknie kadry z Filipin.
Głód daje o sobie znać, więc podrzucamy deski i pianki do wypożyczalni i jedziemy do mega fajnego miejsca na kolację. Tree House to przepięknie urządzone miejsce, w którym królują przystojni panowie w długich blond włosach. Ach, te surfery!
Zamawiamy jedzonko, piwo z lokalnego browaru i po prostu odpoczywamy. Ta chwila w wodze naprawdę dała nam się we znaki! Powoli zapada zmierzch, więc rzucamy jeszcze okiem na przepiękny zachód słońca. Byron Bay żegna nas w naprawdę pięknym stylu…
DZIEŃ 54 – 21.08.2017
Jakoś źle spałam i pierwszy raz od dawna przemarzłam w nocy. Ubieram się więc dziś cieplej do pracy i zaopatrzona w kubek gorącego rumianku wyruszam z domu stawić czoła poniedziałkowi. Mamy dziś stuff meeting, a potem pierwszy raz jadę na inspekcję. Dzień mija mi więc mega szybko i ani się nie obejrzałam, a wracałam już do domu. Dziś postanawiam odpocząć, ponadrabiać zaległości, więc z kieliszkiem winka, przy gazowym grzejniku wystukuję dla Was te moje wspomnienia.
Rano skończyłam słuchać bardzo fajny podcast Michała Szafrańskiego Jak oszczędzać pieniądze, którego gościem był Jarek Kuźniar. Mimo, że nie interesuje mnie robienie kariery w mediach, rozmowa była dla mnie mega inspirująca. Jarek opowiada o tym, jak dążył do tego gdzie jest teraz, jak dostosowywał się do nowych warunków i jak rozkręca swoją własną firmę goforworld.com. Podziwiam za innowacyjność, kreatywność, pomysłowość i odwagę.
DZIEŃ 55 – 22.08.2017
W sumie to nie za bardzo mam ochotę pisać o wtorku, ale zobowiązałam się, chcę żebyście mieli pełny obraz sytuacji i zdali sobie sprawę, że nie zawsze jest cukierkowo-kolorowo. Od kilku dni docierały do nas niezbyt dobre wiadomości z Polski i to właśnie w takich chwilach przychodzą momenty zwątpienia czy aby na pewno chcemy być tak daleko od bliskich. Źle spałam, niezbyt dobrze się czułam, dużo się martwiłam. Wtorek to był jeden z tych dni, kiedy miałam ochotę rzucić tym wszystkim i… i sama nie wiem co. Weekend nad oceanem, gdzie w końcu poczułam się jakbym była w miejscu, w którym chcę być, dał mi również sporo do myślenia. Jesteśmy w Australii prawie 2 miesiące. Moje życie wróciło na tory praca-dom-praca-dom, a życie w wielkim mieście i dojazdy ponad 2h komunikacją miejską dziennie na pewno nie były na mojej liście rzeczy do zrobienia w Australii… Mój autobus nie przyjechał, spóźniłam się do pracy, a w dodatku byłam na telefonie i dzwonili sami upierdliwi klienci, którzy akurat dziś postanowili zadzwonić i pokrzyczeć sobie przez telefon na niesprawiedliwość świata.
Więc kiedy wróciłam do domu, od razu zabrałam się za pisanie na blogu, bo wiedziałam, że jeśli poddam się tym myślom to trudno mi będzie zawrócić.
Wiem, że tęsknota jest częścią życia. W sumie jest częścią naszego życia od kiedy wyprowadziliśmy się z domu mając 18 lat. Tęsknimy mniej, czasami bardziej. Tęsknimy za przyjaciółmi, za rodziną, omijamy ważne wydarzenia w życiu naszych bliskich i to coś z czym czasami trudno mi się pogodzić. Takie jednak są konsekwencje decyzji, które podjęliśmy. Świadomość tego wcale nie sprawia, że łatwiej mi z tym żyć. Czasami po prostu chcesz być blisko kogoś. Dać mu poczucie tego, że jest dla Ciebie ważny. A dzieli Cię prawie 14 tysięcy kilometrów. A ten czas nigdy nie wróci…
Przykro mi, że te dzienniki kończę tak mało optymistycznym akcentem. Jednak tęsknota to nierozłączna część podróży.
Jak Wam się podobało w Byron Bay? Jak Wam mijają ostatnie tygodnie sierpnia? Już po urlopie? Przed? Gdzie się wybieracie?
PS. Pamiętajcie, że możecie na bieżąco śledzić nasze przygody na Insta Stories!