Dobrze wiecie, że slow life jest mi bliskie. To właśnie takie podejście do życia pozwala mi nieco świadomiej podchodzić do otaczającej mnie rzeczywistości, czerpać z życia, z małych radosnych i tych smutnych chwil. Stałam się uważniejsza, bardziej wdzięczna i po prostu szczęśliwsza.
Całkiem niedawno Berenika z Buzzujemy podesłała mi krótki felieton z „Przekroju”, w którym Olga Drenda w taki sposób wypowiada się o życiu w rytmie slow:
I jak to jest z tym życiem slow? Czy aby na pewno to pułapka? Czy aby odnaleźć szczęście spod znaku slow life rzeczywiście trzeba wyjechać w daleką podróż bądź kupować ekskluzywne dobra?
Przyznam, że zaskoczyła mnie ta wypowiedź. Kiedy myślę o tym, jak zmieniło się moje życie od kiedy zaczęłam bardziej świadomie postrzegać moją rzeczywistość, to jedyne co mi przychodzi do głowy to szczęście. Zaczęłam odnajdować szczęście w codzienności. W małych rzeczach, które stanowiły część mojej codziennej rutyny od dawien dawna. Dopiero przewartościowanie, spojrzenie na siebie z boku pozwoliło mi zwolnić i w spokoju napić się porannej herbaty. Zamiast się denerwować, że znów jest zimno, a ja muszę dojechać na rowerze do pracy, włączam energetyczną muzykę, owijam się ulubionym szalikiem i po prostu jadę. Milion myśli szaleje mi w głowie. Rozglądam się i widzę piękne miasto. Czy kiedyś wcześniej zwróciłam uwagę na ten budynek? Na to drzewo? Małe momenty, drobne chwile, które tworzą dzień. Dobry dzień.
I wcale nie muszę wyjeżdżać do egzotycznych krajów żeby zwolnić. Żyję w rytmie slow tu i teraz. Gotując obiad, parząc aromatyczną herbatę, słuchając motywującego podcastu czy leniwie spoglądając na popularny serial.
Od kiedy pozbyłam się ze swojego domu niepotrzebnych rupieci, w pełni odetchnęłam. Nie otaczam się ekskluzywnymi dobrami. Często kupuję z drugiej ręki. Ile radości daje mi kupno porcelanowej filiżanki za grosze w sklepie charytatywnym! A ile radości daje mi moment, gdy spokojnie mogę usiąść z książką w jednej, a filiżanką rumianku w drugiej ręce.
Ściany zdobią darmowe grafiki wydrukowane z internetu. Motywujące hasła, delikatne kwiatowe motywy, pozłacane ramki z targu vintage. Na ogromnym wieszaku wiszą ubrania. Marzy mi się, aby któregoś dnia ich kolejność i kolorystyka nabrała sensu. Na razie wiszą w nieładzie. Grube wełniane swetry, które towarzyszą mi podczas chłodnych zimowych wieczorów. Jedwabne sukienki, które przypominają, że lato jest tuż za rogiem. Każda z tych rzeczy opowiada historię. Historię tego, gdzie ją kupiłam, a także tego, gdzie ją na sobie miałam. Siadam, wspominam i jestem wdzięczna.
Żadna ze mnie miliarderka, która ubzdurała sobie, że pewnego dnia pobędzie sobie slow. Jestem zwykłą dziewczyną, która szuka szczęścia w codzienności.
I tak wiem, że w codziennym pędzie to taka trochę fanaberia. Ale czy rzeczywiście? Czy po stresującym dniu nie warto po prostu odpuścić? Pójść na spacer, do ulubionej kawiarni, spróbować czegoś z food trucka, którego mijasz codziennie? A może wystarczy po prostu przygotować sobie kąpiel z dodatkiem ulubionej soli do kąpieli? Zaprosić przyjaciół do siebie na kolację?
Z jednej strony powiedziałam, że nie otaczam się ekskluzywnymi dobrami, ale z drugiej, tak sobie myślę, przecież to niezwykłe szczęście, że mam w życiu tyle okazji do uśmiechu. Tylko żadnej z tych rzeczy nie muszę kupować. Wystarczy, że dostrzegę uśmiech na twarzy ukochanej osoby, zatańczę do ulubionej piosenki, zapomnę o całym świecie i po prostu będę tu i teraz.