Koniec grudnia oznacza jedno: koniec roku. Czas na podsumowania. Jednak zanim usiądę, podsumuję i przemyślę to co wydarzyło się w zeszłym roku, zgodnie z blogowym rozkładem jazdy podsumuję grudzień. A że działo się jak zawsze sporo, tym razem na gruncie podróżniczym, przygotujcie się na solidną porcję zdjęć i zapowiedź cyklu, w którym opowiem Wam o naszym road tipie po zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.
Początek grudnia upłynął mi pod znakiem imprez świątecznych w pracy. To coś, co Brytyjczycy kochają i celebrują przez cały grudzień. Mieliśmy kilka świątecznych obiadów, na których serwowano tradycyjnego indyka z sosem, zapiekanymi ziemniakami, marchewką i brukselką. Popularne w tym czasie są również deski serów. Mimo świątecznego obżarstwa (pozwoliłam sobie na nie tylko dlatego, że wiedziałam, że w Stanach świąt nie będziemy obchodzić) twardo chodziłam na siłownię, a poranny spinning dawał mi jeszcze większego kopa na dzień dobry. W domu ćwiczyłam z Ewką, czułam się dobrze, wiedziałam, że wracam do formy. No, cóż. Po trzech tygodniach laby, początek roku przywitałam z nietęgą miną. To jest mój duży problem, podczas wyjazdów lubię próbować nowych rzeczy i wszelkie ograniczenia związane ze zdrowym odżywianiem, które stosuję na co dzień, odchodzą w odstawkę. Jak sobie radzicie z tym w trakcie podróży?
Pierwsza połowa grudnia zlała mi się w jedną całość, bo był to czas intensywnych przygotowań do wyjazdu. Dużo czytaliśmy, przygotowywaliśmy niezbędne akcesoria, staraliśmy się również nadrobić zaległości z bliskimi, bo wiedzieliśmy, że ten świąteczny czas spędzimy z dala od nich.
A kiedy przyszedł wielki dzień oboje czuliśmy podekscytowanie, ale również baliśmy się, jak to wszystko się ułoży. Naszą podróż zaczęliśmy od dnia spędzonego w Sztokholmie z Martą z bloga Veganama. Popołudnie spędziliśmy szwędając się po jarmarku świątecznym w centrum miasta, popijając glögg (grzane wino), zajadając korzenne ciasteczka i nadrabiając zaległości. Po tak długim spacerze herbata pita przed kominkiem smakuje jeszcze lepiej. Pamiętacie leśny domek, z mojego wpisu o Sztokholmie?
Następnego ranka Marta odstawiła nas na lotnisko. Po kilkunastu godzinach wylądowaliśmy w Las Vegas! Odebraliśmy auto, które przez najbliższe dwa tygodnie miało być również naszym domem i łóżkiem. Tak, zdecydowaliśmy się na spanie w aucie. Na razie powiem Wam, że to świetna przygoda i spodziewałam się, że będzie niewygodnie, a okazało się zgoła inaczej.
W ciągu tych 14 dni zrobiliśmy ponad 2700 mil (ok. 4345 km) na trasie Las Vegas – Wielki Kanion – Las Vegas – Dolina Śmierci – San Francisco – Big Sur – Santa Barbara – Los Angeles – Las Vegas. Zjedliśmy niezliczoną ilość kalorii, zajadaliśmy się najpyszniejszym meksykańskim jedzeniem po słońcem, spełniliśmy kilka naszych podróżniczych marzeń, poznaliśmy rewelacyjnych ludzi i wróciliśmy przeszczęśliwi.









Potraktujcie te kilka zdjęć jako zapowiedź. Obiecuję, będzie się działo!
Święta spędziliśmy nad Oceanem. 24 grudnia przejechaliśmy najbardziej malownicze 100 mil w naszym życiu. Big Sur to jedna z najpiękniejszych tras na świecie, teraz już rozumiem dlaczego. Bezkres oceanu, strome klify, góry, lasy… Urządziliśmy sobie piknik na wzgórzu z niesamowitym widokiem, staliśmy i nie mogliśmy uwierzyć, że tu naprawdę jesteśmy.

W Boże Narodzenie natomiast spacerowaliśmy po Morro Bay obserwując wydry leniwie pływające po zatoce.

Ta podróż była dla nas wyjątkowa, sporo się nauczyliśmy. To zdecydowanie nie była podróż w rytmie slow, nad czym odrobinkę ubolewam. Jednak, aby zatrzymać się w każdym miejscu i móc w nim rozkoszować się atmosferą, którą tak kocham w podróżach w rytmie slow, musielibyśmy mieć nieco więcej czasu. Wiedząc, jak bardzo jesteśmy ograniczeni czasowo, postanowiliśmy zobaczyć tak dużo jak się da.
Podróż skończyliśmy 31 grudnia. Wsiedliśmy w samolot właśnie w Sylwestra, a wylądowaliśmy w Sztokholmie 1 stycznia. Nowy rok przywitaliśmy w chmurach. Nie zgadniecie co robiliśmy… Spaliśmy! Te dwa intensywne tygodnie dały nam się we znaki i po szybkim toaście i filmie na dobranoc obudziliśmy się tuż przed lądowaniem. Całkiem dobry sposób na zakończenie tego roku.
To był niesamowity miesiąc. Pełen świątecznych przygotowań, które zbiegły się z naszą podróżą.
Jak Wam upłynął ostatni miesiąc 2016 roku? Mam nadzieję, że spędziliście cudowny czas, odpoczęliście, nadrobiliście towarzyskie zaległości i w szampańskich nastrojach wkroczyliście w 2017.