Tag: Brisbane

DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 18

Życie w Australii na każdym kroku zaskakuje i zachwyca. Jak wygląda rzeczywistość w Brisbane? Oto relacja z kolejnego tygodnia w krainie Oz.


DZIEŃ 119 – 25.10.2017

Środa, środa, dobrze, że to już środek tygodnia. Jakoś mam wrażenie, że nadal nie jestem wyspana po poprzednim weekendzie. Dlatego dziś sobie nieco odpuszczam. Wracam do domu, ćwiczę, biorę prysznic, jem kolację, pracuję dosłownie chwilkę, a potem koło 21 ląduję w łóżku z Kindlem w ręku i o 21:20 najzwyczajniej w świecie odpływam…

DZIEŃ 120 – 26.10.2017

Kilka dodatkowych godzin snu dobrze mi zrobiło. Łatwiej mi się wstaje, choć nie powiem, z łatwością bym jeszcze zasnęła. Dziś popołudniu mamy spotkanie całego biura, więc dzień minął mi w okamgnieniu.

Wyjątkowo Arek ma wolny wieczór w środku tygodnia, więc porywa mnie na randkę. Idziemy na kolację do pierwszej restauracji, w jakiej byliśmy w Brisbane. Koreańska knajpa, w której serwują genialnego stir fry’a. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy okazało się, że zmienili menu, a stir fry’a, o którym śniłam i marzyłam w nowej karcie już nie ma. Wybrałam koreańskie curry z tofu, ale to nie było to samo… Wyszłam z bolącym brzuchem i rozczarowaniem…

Dziś nad Brisbane ma przejść burza, na razie delikatnie kropi, więc decydujemy się na powrót do domu na rowerach. Jak ja uwielbiam tę trasę rowerową nad rzeką. Oświetlone miasto, kolorowe światła na mostach odbijają się w ciemnej tafli wody. Za sobą zostawiamy wieżowce i jedziemy w kierunku Auchenflower. W domu czeka na nas kieliszek wina i nowy odcinek Watahy. Jeśli szukacie serialowych poleceń idealnych na długie jesienne wieczory to koniecznie zajrzyjcie tutaj.

DZIEŃ 121 – 27.10.2017

Dacie wiarę, że to niewyspanie nadal mnie trzyma? Wciąż chce mi się spać. Bez mocnej zielonej herbaty na początek dnia się nie obędzie. Ale dziś już piątek, jeszcze tylko kilka godzin w pracy i będzie można beztrosko powłóczyć się po mieście, a także zaliczyć nowe miejsce na turystycznej mapie Australii.

Co jak co, ale na nudę w pracy to ja narzekać nie mogę. Minuty, godziny lecą jak szalone, zapomnijcie o monotonii. Równo 16:25 wychodzę  z pracy i rozpoczynam weekend. Chwilę rozmawiam z mamą, a potem zatapiam się w lekturze czwartej części Millenium. Są tu fani Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander?

Postanawiam, że tym razem zrobię nieco na odwrót niż zazwyczaj i najpierw będą przyjemności, a potem obowiązki. Włączam nowy odcinek Chirurgów, robię manicure, a potem zabieram się za dzienniki. Miały się pisać wczoraj, ale randka z mężem wygrała. Czy mam wyrzuty sumienia? Nie. Ostatnio mocno próbuję balansować życie offline, czytanie, naukę, bloga i cieszenie się nowym miastem. Niestety, jak to w życiu bywa, zawsze jakaś sfera będzie nieco zaniedbywana. Chyba muszę się z tym pogodzić i zaakceptować, że nie można mieć wszystkiego pod kontrolą.

Nowe wpisy się piszą, a kiedy wraca Arek planujemy nadchodzącą wycieczkę. Już się nie mogę doczekać, bo jak dobrze pójdzie to w niedzielę będziemy pływać  w krystalicznie czystej wodzie przy wodospadach…

DZIEŃ 122 – 28.10.2017

Budzik o 8 brutalnie wyrywa mnie z twardego snu. Niestety masa obowiązków sprawia, że wygrzebuję się z łóżka i zaczynam walkę z praniem, sprzątaniem, sporządzaniem listy zakupów. Dacie wiarę, że takie przyziemne rzeczy trzeba też robić w Australii?

Robię zdjęcia, bo całkiem niedawno dostałam w prezencie przepiękny kalendarz od Ani, którą znajdziecie na FB jako Yuanfen. Od kilku tygodni testuję ten notatnik, który ma wymienne wkłady i może być dowolnie modyfikowany. Ja z jednej strony mam kalendarz, z drugiej notatnik. Bardzo dobrze mi się sprawuje ten układ. Nigdy nie miałam piękniejszego kalendarza… A do tego ten grawer!

Jemy śniadanie na tarasie. Tradycyjnie już podaję tofucznicę. Dochodzi 10, a temperatura już wskazuje jakieś absurdalne liczby. Przed 13 wsiadamy w auto i jedziemy do dzielnicy, w której nas jeszcze nie było. Jedziemy do Teneriffe spotkać się z parą blogerów, którzy w Brisbane mieszkają już 4 rok. Fajnie jest przy zimnym piwku porozmawiać, wymienić się doświadczeniami, pośmiać. Do tego spotkaliśmy się w niesamowicie klimatycznym browarze. Zajrzyjcie na komarnicki.pl i poznajcie Beatę i Mateusza.

Sama dzielnica Teneriffe bardzo przypadła nam do gustu. Sporo tu ceglanych, poindustrialnych zabudowań, które nieco przywodzą na myśl Shoredich w Londynie czy Kreuzberg w Berlinie. Mówię nieco, bo jest tu wyjątkowo czysto a budynki są zdecydowanie młodsze. Ale klimat hipsteriady da się wyczuć. Podobno jest to jedna z droższych i modniejszych dzielnic Brisbane.

Porozmawialibyśmy pewnie dłużej, ale Arek na 17 ucieka do pracy, a ja zostaję w domu i nadrabiam blogerskie zaległości. Zdzwaniam się też z przyjaciółką i nawet nie wiem kiedy na zegarze wyskakuje 23, a Arek wraca z pracy. Idziemy spać, bo jutro czeka nas wczesna pobudka i dzień pełen wrażeń!

DZIEŃ 123 – 29.10.2017

Wstaję koło 6, przygotowuję nam owsiankę na drogę, dopakowuję przekąski i ruszamy w drogę. Najpierw zahaczamy o targ, zaopatrujemy się w owoce i warzywa na cały tydzień, a potem kierujemy się autostradą na południe. Kierunek Springbrook!

Springbrook miałam na swojej liście miejsc do odwiedzenia już od bardzo dawna, więc cieszę się, że w końcu tam zmierzamy. Kiedy znajdujemy się już na terenie parku narodowego oboje rozglądamy się z niedowierzeniem. Jakbyśmy wjechali w jakąś magiczną zieloną krainę. Dookoła mnóstwo pagórków, krowy się pasą na każdym kroku, gdzieniegdzie leniwie przepływa strumyk. Dostrzegamy też kąpiących się ludzi.

Najpierw jedziemy do punktu, w którym będziemy mogli zobaczyć na własne oczy słynny Natural Bridge. Do wodospadu można dojść w zaledwie 10-15 minut z parkingu. Wkraczamy w piękny, zielony i nieco chłodniejszy las deszczowy. Niektóre drzewa w tym parku narodowym liczą sobie 2 000 lat. Są tu wysokie, postawne drzewa z powykręcanymi korzeniami. Naprawdę robią ogromne wrażenie.

Docieramy do wodospadu, który wpada prosto w wydrążoną w skale dziurę. Trudno to opisać, będzie łatwiej jak zajrzycie tutaj.

Wracamy tą samą trasą i jedziemy od innej części parku. Zaczynamy od Wunburra Lookout, gdzie zahaczamy również o maleńką informację turystyczną, w której bardzo uprzejmy pan pokazuje nam najpiękniejsze punkty parku, a także doradza, gdzie możemy popiknikować oraz popływać.

Widoki są niesamowite. Nad rozległym lasem deszczowym w oddali rozciągają się wieżowce w Gold Coast.

Jedziemy nad Purling Brook Falls, gdzie znajdują się dwa punkty widokowe, z których z bliska można obejrzeć ogromny wodospad. Nie dowierzam swoim oczom, gdy nagle nad wodospadem zaczyna się pojawiać tęcza. Przyznam, że emocje wygrały i podskakuję do góry jak mała dziewczynka. Matka Natura naprawdę potrafi człowiekowi zrobić psikusy.

Tutaj również można się wybrać na kilkukilometrowy spacer i zejść na dół i podziwiać wodospady z innej perspektywy. Taka trasa liczy 4 km, a jeśli chcieliście popływać, to należy dodać do tego kolejne 2 km. My decydujemy się na inną trasę, więc ruszamy dalej.

Głód zaczyna nam doskwierać, więc jedziemy do Coomoolahra Piknik Grounds, gdzie na skałach przy potoku rozkładamy nasze przekąski i z nogami zanurzonymi w lodowatej wodzie rozkoszujemy się śpiewem ptaków i szumem wody.

Po krótkim odpoczynku zmierzamy na kolejny punkt widokowy Canyon Lookout. Ostatnio obudziła się we mnie jakaś górska dusza, więc z przejęciem patrzę na otaczające nas szczyty i nieco zamglone oddalone zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów miasta na wybrzeżu.

Z Canyon Lookout ruszamy w dół. Kiedy dochodzimy do gęstej puszczy powoli dociera do nas szum wody. Po 15 minutach wolnego marszu stajemy na dole wodospadu. W wodzie kąpie się kilka osób, na skałach siedzi kilka grupek ludzi. Nie zwlekamy i po chwili zanurzamy się w wodzie. Tak jak myślałam jest cholernie zimna. Ale po chwili pływania już nie czuję zimna, jedynie z niedowierzaniem rozglądam się dookoła. Wodospad nade mną, intensywnie zielony las deszczowy dookoła, wysokie drzewa, skały… Matka Natura naprawdę powariowała.

Po chwili sami siadamy na skałach i po prostu rozkoszujemy się tym widokiem.

Wracamy na górę tą samą trasą, zaliczamy jeszcze Best of All Lookout (ale kreatywna nazwa, co?), a dzień kończymy na plaży w Gold Coast, wsłuchując się w szum fal z zimną Coroną w ręce (Coroną w puszce!). W powietrzu czuć nadchodzącą burzę, co kilkadziesiąt sekund niebo rozświetlają błyskawice. Po chwili czujemy pierwsze krople ciepłego letniego deszczu na rozgrzanej skórze. Jeszcze chwilę spacerujemy po plaży i powoli zmierzamy do auta.

DZIEŃ 124 – 30.10.2017

Po takim weekendzie naprawdę trudno mi wstać. Jak widzicie, ostatnie kilka tygodni cierpię na niedobory snu… Dziś poniedziałek, a ja już odliczam dni do weekendu… W przyszły weekend, będę bezkarnie leniuchować! Tzn. pracować z łóżka, pisać, tworzyć, jeść, gotować… Ale się rozmarzyłam!

W poniedziałki Arek ma wolne, więc wspólnie jemy kolację na tarasie a potem oboje zabieramy się za pracę. Arek właśnie kończy kolejną stronę internetową, uczy się każdego dnia. Ja piszę i piszę i końca nie widać!

DZIEŃ 125 – 31.10.2017

Dziś po pracy znów wskakuję w strój sportowy, odpalam Bikini i lecę z ćwiczeniami od razu, bo jak tylko bym usiadła to bym pewnie nie wstała… Ostatnio zaczęłam ćwiczyć w garażu, bo temperatury w domu są nie do wytrzymania. Nie wiem czy wiecie, ale większość domów w Brisbane zbudowanych jest jakby na balach, więc do domów wchodzi się po schodach, a dół to właśnie rozległy garaż.

Już jutro wraca mój kolega, z którym będę wracać popołudniami do domu. Żegnajcie pociągi i spóźnione autobusy!


Dacie wiarę, że to już listopad? Że to już cztery miesiące, gdy rozpoczęliśmy życie na drugim końcu świata? Są tu twardziele, którzy są z nami od początku naszej podróży?

DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 17

Kolejny tydzień, kolejne doświadczenia, kolejne wspomnienia. Trochę o Brisbane, trochę o naszych przygodach, dużo o życiu w Australii. Gotowi na kolejne dzienniki z podróży?


DZIEŃ 112 – 18.10.2017

Wiecie co? Ta pogoda za oknem staje się coraz bardziej przygnębiająca. Deszcz, deszcz, mgła, deszcz. Totalnie angielska pogoda! Jak to się stało, że skubana dotarła aż do Australii?

Pakując się w moją 20 kg walizkę jakoś umknęła mi kurtka przeciwdeszczowa, tak więc jedynym okryciem, które ma kaptur jest moja kurta zimowa. Hm, więc noszę ją na uparciucha, dlatego podczas przerwy na lunch idę kupić parasol. Ale oczywiście nie ma porządnych parasoli, które można złożyć i wrzucić do plecaka. Rozglądam się też za prezentem urodzinowym dla Arka i tak oto przypadkiem w sklepie z rzeczami na kamping wpadam na promocję promocji kurtek przeciwdeszczowych z North Face’a. Czarna, prosta, przewiewna, przeciwdeszczowa i z kapturem. Przeceniona z $229 na $129. No i tak właśnie stałam się właścicielką nowej kurtki.

Prezent dla Arka też kupiłam, ale jeszcze Wam nie mogę zdradzić co to!

W pracy dziś przygotowano niespodziankę dla osób, które w ostatnim czasie miały urodziny. Był tort, zdmuchiwanie świeczek i hihih niezdrowe przekąski! Naprawdę trafiłam na rewelacyjny zespół i mimo, że moja praca do najlżejszych nie należy, to z uśmiechem na ustach codziennie chodzę do pracy. Wciąż jednak ubolewam nad dojazdami, ale w takich momentach zapomina się o wszelkich utrudnieniach.

Wracam do domu, ale tym razem jeszcze odpuszczam trening. Kurczę, te trampoliny nieźle dały mi w kość. Za to zabieram się za domową produkcję mielonych kalafiorowych, które oboje z Arkiem kochamy, kończę poprzednie dzienniki, które lądują na blogu i siadam do nauki nad InDesignem. Udało mi się skończyć pierwsze plakaty, które niedługo pojawią się do ściągnięcia na blogu.

DZIEŃ 113 – 19.10.2017

Dziś kolejna koleżanka z pracy ma urodziny, więc pierwszy raz od niepamiętnych czasów na przerwie kawowej zajadam ciasto. Red velvet. Jedliście kiedyś? To był mój pierwszy raz, ale ciacho było rewelacyjne!

Zwykle na przerwie staram się wyjść żeby się przewietrzyć i rozruszać, ale jakoś nie potrafię się ruszyć zza stołu w kuchni, kiedy mam ostatnie strony najnowszej części przygód Chyłki spod pióra Remigiusza Mroza. Długą przerwę miałam od kryminałów, ale nie mogłam się powstrzymać przed przeczytaniem Oskarżenia. 

Dziś Arek zaczyna na 18, więc nawet udało nam się na chwilę zobaczyć i próbujemy nadrobić zaległości przez te 10 minut, które spędzamy razem. We wtorek i środę, kiedy Arek wracał z pracy, ja już spałam, a kiedy ja wychodziłam, Arek jeszcze spał. Przypomina mi to czasy naszych początków w Anglii, gdy to ja pracowałam na zmiany i mimo, że mieszkaliśmy razem widywaliśmy się rzadko… Potem zabieram się za InDesigna, ale kiedy dopada mnie zmęczenie sięgam po książkę i kończę ją dobrze po 23… Będę jutro zombie!

W międzyczasie wrócił Arek i tym razem mamy dłuższą chwilę żeby po prostu porozmawiać. Takie sytuacje uczą doceniać nawet krótkie wspólne momenty.

DZIEŃ 114 – 20.10.2017

Ach, piątek, piąteczek, piątunio! Jak poprzedni tydzień mi się ciągnął, tak ten zleciał mi w okamgnieniu. Dziś cały poranek spędzam na szkoleniu, a popołudniu staram się pozamykać wiele spraw, więc ani się obejrzę, a już gnam do domu. Nawet mocno nie przeklinam kiedy spod nosa ucieka mi pociąg.

Siadam na ławce na peronie, wyciągam Kindla i zatapiam się w lekturze. Tym razem na tapecie David Airey i jego książka Pracuj dla pieniędzy, projektuj dla przyjemności. Strasznie lubię sposób pisania Davida, a także jego podejście do projektowania. David Airey prowadzi też bloga, na którym znajdziecie sporo ciekawostek jeśli interesuje Was ta tematyka. Jego pierwsza książka Love Logo Design otworzyła mi oczy na wiele istotnych aspektów związanych z projektowaniem, w szczególności identyfikacji wizualnej marki.

Ostatnie promienie słońca przyjemnie rozgrzewają po całym dniu spędzonym w klimatyzowanym pomieszczeniu. Jakoś wyjątkowo nie pada!

Dziś są Arka urodziny. Ja widzicie oboje jesteśmy urodzeni w październiku i dzieli nas zaledwie 5 dni różnicy. Rano zdążyłam jedynie złożyć Arkowi szybkie życzenia, ale na wieczór szykuję pyszną kolację. Prosecco już się chłodzi, wrzucam na szybko buraki do piekarnika, obieram ziemniaki i szykuję resztę składników. Dziś na stole królować będzie krem z buraka z mleczkiem kokosowym i placki ziemniaczane. To mój debiut jeśli chodzi o placki, zwykle ten przysmak królował u mnie w domu, a tata nie miał najmniejszej konkurencji. Jego placki miażdżą wszystkie inne placki świata.

Kiedy w końcu Arek dociera do domu otwieramy prosecco na tarasie, jemy, odbieramy urodzinowe telefony.

DZIEŃ 115 – 21.10.2017

Dziś pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu i nie nastawialiśmy budzików. Wstaliśmy wyspani i radośni dobrze koło 10. Jedynie dźwięk uderzających kropel o okna przypomina, że sezon angielskiej pogody jeszcze się nie skończył. Nie zniechęcamy się, ogarniamy w nieco leniwym tempie, wsiadamy do naszej fury (już od kilku tygodni zastanawiamy się nad imieniem dla naszego Jeepa, jakieś sugestie?) i jedziemy do Paddington na urodzinowe śniadanie. Wczoraj  nie mogliśmy zjeść śniadania razem, więc zrobimy to dzisiaj. Uwielbiam nieco przeciągać wszelkie okazje do świętowania.

Wylądowaliśmy w The Java Lounge, niezwykle przytulnej kawiarni, która przywodzi na myśli bistro, w którym pracowałam w Cambridge. Wygodne kanapy, stare stoły i krzesła, ciekawe menu, podobno rewelacyjna kawa (chyba byliśmy jedynym stolikiem bez kawy) i niezwykle przyjazna i pomocna obsłucha. Arek poszedł w klasykę i zamówił toasty z awokado z jajkiem w koszulce, ja miałam kolorowe i smaczne wegańskie śniadanie mistrzów. Tost z pieczoną dynią, awokado, fasolka, młody szpinak z pieczarkami i grillowane pomidory. Idealny początek dnia.

Wracamy do domu i po chwili przyjeżdżają do nas goście. Pamiętacie chłopaków, którzy gościli nas w Perth? Dobre dwa miesiące temu opuścili Perth i wyruszyli w podróż po północnej Australii, a teraz zjeżdżają od Cairns na południe aż do Sydney. Siadamy z zimnym piwkiem w ręku i fascynującym opowieściom nie ma końca. Chłopaki tylko podsycili mój apetyt, naprawdę chciałabym już wyjechać, poczuć wiatr we włosach i beztrosko podróżować i budzić się codziennie w nowym miejscu. Jeszcze trochę przyjdzie mi poczekać…

Kiedy Arek wraca z pracy ogarniamy się i udajemy się do Fortitude Valley, imprezowej dzielnicy Brisbane. W ciągu nocy zmieniamy kluby kilka razy, tańczymy, gramy w piłkarzyki (kto ze mną w drużynie ten przegrywa, kto chętny?). Aż nagle okazuje się, że jest 5 rano, a my dopiero lądujemy w łóżkach.

DZIEŃ 116 – 22.10.2017

Matko, za stara jestem na imprezowanie… Poważnie… Jak kiedyś funkcjonowanie/praca/studia nie bardzo mi przeszkadzały na następny dzień, tak teraz jestem wrakiem człowieka. Całe szczęście kac mnie ominął, jednak zmęczenie materiału daje o sobie znać. Cóż, budzę się już przed 11, wszyscy śpią, a ja zabieram się za sprzątanie. Jak widzicie całkiem normalna nie jestem. Robię pranie, segreguję śmieci, szykuję śniadanie, wypijam mocną herbatę. A potem siadam do komputera i piszę, jakoś wyjątkowo lekkie mam dziś pióro.

Arek budzi się o 14, jemy razem obiad i zanim się obejrzałam, a już musiał wyjść do pracy. Goście pojechali do miasta, dziś pogoda im sprzyja i po wczorajszym deszczu nie ma już śladu.

Czytam sobie najnowszy numer Frankie, trochę leniuchuję, aż nagle na Insta Stories Ani Ułanickiej mignęło mi, że ogląda Julie & Julia  i nachodzi mnie niewiarygodna ochota na ten film. Oglądam go jednak tylko do połowy, bo wracają goście z jeszcze dwójką gości. Ale mamy dziś wesoło. Poznajemy się z dwoma sympatycznymi Niemkami, dowiaduję się co tu robią, jak się wszyscy poznają… Ale koło 21 wszyscy padamy ze zmęczenia.

DZIEŃ 117 – 23.10.2017

Chłopaki podczas swoich opowieści podpowiadają nam najlepsze rozwiązania jakie podpatrzyli u swoich współpodróżników. Przez większość trasy jechali w kilkudziesięcioosobowym konwoju. Kilkanaście jeepów, kilkanaście narodowości, kilkaset dni, setki wspomnień. Podpowiadają nam jakie praktyczne rozwiązania sprawdzały się najlepiej. I padł temat namiotów na dach.

Temat ten już się u nas przewinął, jednak na początku ze względu na cenę (ok. $1000.00) odrzuciliśmy ten pomysł. Stwierdziliśmy, że zbudowanie łóżka w tylej części auta będzie tańsze. Jednak po wymianie argumentów za i przeciw, a także po obejrzeniu kilku filmików na YT stwierdziliśmy, że chyba jednak warto by było raz jeszcze to przemyśleć. Arek zaczął szperać i wynalazł outlet z rzeczami na kamping i właśnie w poniedziałek podjechał po mnie do pracy i pojechaliśmy zobaczyć to cudo.

No cóż, wystarczył jeden rzut oka, a potem porozumiewawcze spojrzenie żebyśmy wiedzieli, że już zdecydowaliśmy. Zachowawczo jednak powiedziałam, że musimy jeszcze poczytać opinie o tej firmie, rozejrzeć się i dopiero zdecydować. Trwała właśnie promocja na ten konkretny namiot, który dodatkowo miał przedsionek i cena $680.00 naprawdę przyspieszyła podjęcie decyzji.

Wracamy do domu, gdzie wyjątkowo czeka na nas ugotowana kolacja. Dziewczyny dziś w ramach podziękowania ugotowały dla nas wszystkich pyszny makaron z dynią i szpinakiem. Goście wprowadzili strasznie fajną atmosferę do domu, już zapomniałam jak lubię słuchać opowieści od innych podróżników, wymieniać się opiniami i najzwyczajniej na świecie wspólnie spędzać czas. Zaktualizowałam profil na Couchsurfingu i otworzyłam naszą kanapę na nowych podróżników.

DZIEŃ 118 – 24.10.2017

Długo nie trzeba było się zastanawiać. Arek podrzuca mnie do pracy, a potem jedzie po nasz nowy domek na dach! Matko, motyle w brzuchu szaleją. To będą nasze pierwsze własnościowe cztery kąty! Pełnowymiarowy materac, przedsionek, takie tam bajery.

Kilka dni temu kupiłam sobie nowe buty. Klapki z Birkenstocka, które męczę prawie codziennie od dobrych kilku miesięcy nie dość, że powoli zaczynają odczuwać skutki takiego intensywnego użytkowania, to może nie do końca są eleganckie. Ja to jestem raczej z tych, co uwielbiają skórzane, porządne buty, jednak ostatnio budżet nie pozwala na większe wydatki, więc kiedy w oko wpadają mi buty za $15.00, postanawiam zaryzykować. Ale wiecie co? One są… różowe!

W pracy jakieś 15 osób zwróciło mi uwagę i skomplementowało moje butki. Są na niewielkim obcasie, więc spokojnie daję radę wytrzymać w nich cały dzień w pracy. Są pastelowo różowe i fajnie podkreślają moje proste, raczej stonowane stylizacje. Dobrze zainwestowane $15.00!

Wracam do domu, odpalam Bikini i lecę z koksem, bo lato i plażowanie coraz bliżej. Wiecie, znów się zważyłam i wygląda na to, że od przybycia do Australii straciłam 5kg. Myślę, że duże znaczenie ma tu zmiana diety na wegańską, dużo ruchu w pracy, powrót do ćwiczeń i rezygnacja ze śmieciowego jedzenia. Wiadomo, jak każdy miewam cheat meale, ale pogodziłam się z tym. Kiedyś miałam niezbyt zdrową relację z jedzeniem i często po małych żywieniowych wpadkach miałam napady bólu żołądka. Jestem pewna, że miało to dużo wspólnego z tym, jak się odżywiałam, ale również z tym co o tym myślałam. Stres i presja wcale nie pomagały. Teraz pozwalam sobie na małe odstępstwa, traktuję je jak coś naturalnego. Myślę nad nowym wpisem z cyklu #projektdzik, ale nie wiem kiedy uda mi się usiąść i spisać wszystkie przemyślenia. Macie jakieś sposoby na rozciągnięcie doby? Będę wdzięczna za wszelkie sugestie!

Wieczorem zasiadam do InDesigna i powstają pierwsze strony nowego Przewodnika, który już niedługo ujrzy światło dzienne!

PS. Jeśli chcecie być na bieżąco z tym co u nas w trawie piszczy koniecznie zaglądajcie na moje Insta Stories.

PS 2. W poniedziałek znów poleci do Was newsletter prosto z Australii. Jeśli jeszcze nie ma Was na liście mailingowej, możecie zapisać się tutaj.


Kolejny tydzień przygód za nami. Aż trudno mi uwierzyć, że za chwilę listopad. U nas robi się coraz cieplej, więc naprawdę mam wrażenie jakbym była zagubiona w czasie… Ani się obejrzymy, a będą Święta!

 

 

DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 13

Oto kolejne dzienniki z podróży. Tym razem o upałach, powrocie do ćwiczeń, London Grammar, wylegiwaniu się na słońcu i grillu. Kolejny piękny tydzień za nami. Gotowi na relację?


DZIEŃ 84 – 20.09.2017

Dziś w pracy tematem przewodnim są moje włosy i brak okularów. Włosy wyprostowałam, a okularów zapomniałam. Moje niesforne włosy trudno ogarnąć, więc zaopatrzyłam się w tanią prostownicę żeby sobie nieco ułatwić życie. Koleżanka z pracy nie poznała mnie w windzie, ale w sumie nie mam nic przeciwko, przecież zgodnie z przesądem oznacza to że będę bogata. W ciągu dnia z 15 osób zapytało mnie co się stało. Uprzedzę Wasze pytania, widziałam bez okularów!

Uzgodniliśmy z Arkiem, że przez najbliższe tygodnie postaramy się podzielić obowiązkami tak, aby nie sterczeć codziennie w kuchni i każdy z nas poświęci jeden dzień na przygotowanie kilku posiłków na nadchodzące dni. Zobaczymy jak się system sprawdzi, ja dziś gotuję mój ulubiony gulasz ze słodkich ziemniaków i masła orzechowego oraz makaron w sosie pomidorowym z brokułowo-soczewicowymi pulpetami. Wszystko wyszło rewelacyjne! Jedzenie dzielę na porcje i pakuję w pojemniki, które zwykle zabieram ze sobą do pracy.

Podczas gotowania towarzyszy mi pierwszy odcinek podcastu Joanny Glogazy o 10 rzeczach, które Joasia chciałaby wiedzieć zanim założyła swój biznes. Cieszę się, że na polskim rynku pojawił się nowy podcast, chętnie będę słuchać.

Po takiej ciężkiej pracy zasiadam w łóżku i próbuję uczyć się co nieco o Lightroomie. Jakoś mi to wszystko opornie idzie…

DZIEŃ 85 – 21.09.2017

W przerwie na lunch idę do pobliskiego centrum handlowego i zaglądam do mojego ulubionego sklepu z herbatą T2, bo dostałam kupon na darmową herbatę do odebrania. Jestem w herbacianym raju! Herbaty zielone, czerwone, zielone, białe… O przeróżnych smakach, aromatach i zapachach. Do tego przepiękne czajniki, filiżanki, zaparzacze…

Zaglądam też do księgarni i oglądam wegańskie książki kucharskie. Mimo, że są pięknie wydane i mam ogromną ochotę sobie jakąś sprawić, to powstrzymuję się, bo wiem, że nie mogę się zagracać. Nacieszyłam oko i uciekłam czym prędzej!

Dziś  w planach wielki powrót do Skalpela, którego przyznam nie robiłam od długiego czasu. Pamiętam jak na Erasmusie we Włoszech, gdy po kilkumiesięcznej rozpuście musiałam przyholować, zabrałam się za siebie i było to moje pierwsze spotkanie z Ewą.

Ufff, to był dobry trening! Wieczorem kręcę się trochę po domu, czytam, piszę, oglądam.

DZIEŃ 86 – 22.09.2017

Piąteczek, kochani! Nie ma że już prawie weekend i zaraz po pracy wskakuję w strój sportowy i odpalam Sekret Chodakowskiej. Wciąż nie czuję ochoty na kardio i mocny wycisk, więc chociaż decyduję się na pilates. Kurcze zapomniałam jakie to fajne uczucie po treningu… Trochę się zaniedbałam w tym względzie, ale jestem na dobrej drodze. Plan jest, trenuję 3 razy w tygodniu plus mam nadzieję niedługo wrócę na jogę w sobotnie poranki.

Dziś znów rozrabiam troszkę w kuchni, piekę bagietki na weekend, (dopracowuję przepis i niedługo będzie na blogu!), robię domowy hummus, tym razem bez koperku, kulam genialne wegańskie rafaello z zaledwie czterech składników. Zajrzyjcie na przepis i nie wahajcie się go użyć! W międzyczasie znajduję chwilę ma manicure, pedicure i powrót do najlepszej książki o Australii jaką czytałam. Teraz mam jednak nieco inną perspektywę, bo tym razem czytam o miejscach, które znam bądź które są na mojej liście miejsc do odwiedzenia. Julia ma niesamowicie lekkie pióro i naprawdę ciężko nie przepaść w jej australijskich opowieściach.

Sprzedać Wam ciekawostkę? Ostatnio sobie rozmawiałam z Arkiem, że w sumie to nie możemy się doczekać długich, letnich wieczorów, późniejszych zachodów słońca i takiego letniego klimatu. Jakoś przypadkiem napotykam na informację, że w Queensland nie zmienia się czasu, przez co nawet latem słońce zachodzi jakoś po 18. Trochę czujemy się oszukani, ale kiedy przychodzą pierwsze naprawdę upalne dni (ponad 35 stopni!) i pot leje się nam nie tylko z czoła stwierdzamy, że w sumie taka mała ochłoda po tej 18 nie jest taka zła. A potem w książce Julii znajduję taką informację:

Nie ma większego znaczenia czy to lato, jesień, czy zima – dni są ewentualnie krótsze, ale o dłuższym śnie i tak nie ma mowy. W Brisbane nikt nie zawraca sobie głowy zmienianiem czasu w zależności od sezonu, ten zawsze jest jeden, co powoduje zresztą wieczne przepychanki. Zwolennicy zmiany czasu krzyczą, że chcą spać, i że zmiana przysłuży się biznesom – w Melbourne i Sydney zegarki bowiem się przestawia. Przeciwnicy zaś stają w obronie… krów, uzasadniając, że mogłyby się pogubić przy dawaniu mleka. To jest autentyczny argument z corocznej debaty, która toczy się przede wszystkim między „miejscowymi” a „przyjezdnymi”, a dzięki temu łatwo poznać, kto jest stąd. Żeby było jasne – ci stąd są przeciw przestawianiu zegarków.Julia Raczko 'Julia jest w Australii'

Ktoś wie jak się mają nasze krowy i co myślą o zmianie czasu?

Arek wraca dziś nieco wcześniej niż w środę i w czwartek (przez co nie widywaliśmy się w ogóle) i przynosi pizzę ze swojego miejsca pracy… No cóż, pizzy się nie odmawia i wciągam kawałek (no może dwa) i oglądamy nowy sezon Kuchennych Rewolucji. Jak zawsze głupich komentarzy nie ma końca, ale po północy oboje padamy ze zmęczenia.

DZIEŃ 87 – 23.09.2017

Wstajemy dziś wyjątkowo bez budzika, wypijamy szybkie smoothie, pożyczamy auto od współlokatora (tego, którego auto jest ubezpieczone i zarejestrowane…) i jedziemy na wielkie zakupy. Tym razem chcemy spróbować innego targu, więc jedziemy na West End. Wybieramy owoce i warzywa, zaopatrujemy się w świeże zioła, przechadzamy bez pośpiechu, słuchamy muzyki na żywo, która towarzyszy nam na każdym kroku. Dlaczego nie ma takich miejsc w Polsce? Poważnie. Owoce i warzywa są tu tanie, stoją food trucki, kawiarnie na kółkach, ale są też stoiska lokalnych sprzedawców ryb i mięsa. Są też ubrania, piękne wiklinowe kosze na zakupy, kosmetyki naturalne, a do tego świetna atmosfera tuż nad rzeką, gdzie ludzie siedzą na trawie i słuchają występów różnych artystów. Idealny sposób na sobotni poranek.

Potem jedziemy szybko do Colsa załatwić pozostałe zakupy, a do domu przyjeżdżamy w porze obiadowej nieźle wygłodzeni. Arek odpala grilla, ja przygotowuję jedzenie i na dole na kanapach chillujemy, pijemy zimne piwko, jemy sałatkę z mango przed chwilą kupionym na targu, przegryzamy kolby słodkiej kukurydzy z grilla. Arek kupił sobie krewetki i kalmary i zajada się świeżymi owocami morza. Temperatura jest dziś kosmiczna i poważnie mam wrażenie zaraz się roztopimy. Odpalamy sobie odcinek serialu, a potem ogarniamy i pędzimy na rowerkach na koncert London Grammar.

Koncert odbywa się zaraz przy rzece, przy niewielkim amfiteatrze, gdzie na trawie tłumy wsłuchują się w zespoły, które występują przed London Grammar. Atmosfera jest rewelacyjna, ludzie poubierani festiwalowo. Siedzimy sobie na trawie wsłuchujemy się w muzykę, odpoczywamy i chłoniemy te chwile.

London Grammar dał niezłego czadu. Poważnie, ta dziewczyna ma głos tak niesamowity, że nie dość że mam ciarki na ciele, to w kilku momentach z emocji poleciały mi łzy. Nie jestem ich jakąś psychofanką, ale to co ona wyprawiała ze swoim głosem przechodziło ludzkie pojęcie.

Wieczór kończymy przejażdżką promem po oblanej światłami miasta rzece. Kocham łódki i to naprawdę fajny sposób na zakończenie tego jakże udanego dnia.

DZIEŃ 88 – 24.09.2017

Rano ogarniam rzeczywistość, robię pranie, chwilę sprzątam, jemy śniadanie na tarasie. Tym razem serwuję tofucznicę z papryką i szpinakiem, a potem łapiemy łódkę i płyniemy na South Bank. Naprawdę trudno mi się zdecydować czy wolę oglądać miasto z punktu widzenia wody w ciągu dnia czy w nocy. Pozwolę sobie delektować się każdą przejażdżką, bez względu na porę dnia.

Dziś temperatura równie wysoka co wczoraj. Udajemy się więc do Queensland Museum (gdzie jest klimatyzacja!), aby chwilę pooglądać tutejsze wystawy. Oglądamy przepiękne zdjęcia kuli ziemskiej i innych planet zrobionych przez NASA, podziwiamy świetne wystawy australijskich zwierząt i tych ze stanu Queensland. Powoli zaczynamy już kojarzyć niektóre zwierzaki i ptaki, próbujemy zapamiętać jak najwięcej nazw. Podziwiamy setki gatunków, które w większości wyglądają tak egzotycznie, że nigdy wcześniej nawet o nich nie słyszeliśmy. W terrarium podziwiamy patyczaki, które nieźle się kamuflują, a także gekony, ale nieco inne niż te, które spotykamy u siebie na tarasie.

Muzeum jest rewelacyjnie przystosowane do potrzeb dzieci. Jest mnóstwo zabaw interaktywnych, ukrytych zagadek, a na ostatnim piętrze podłoga jest podświetlana i znajdują się na niej ruchome iluminacje, a dzieciaki gonią za uciekającymi krabami i innymi morskimi stworzeniami. Naprawdę warte odwiedzenia.

Teraz czas na relaks. Idziemy na South Bank, gdzie planujemy zanurzyć się w przyjemnie chłodnej wodzie, poczuć piasek pod nogami i po prostu się poopalać. Robimy sobie również mały piknik i tym razem zajadamy się sałatką owocową z mango, ananasa i melona. Odświeżająco, zdrowo, kolorowo.

Kiedy wracamy do domu, Arek zabiera się za makaron z bakłażanem, a ja za przyziemne rzeczy czyli pranie, przebranie pościeli i zmywanie. Potem oboje czujemy, że najzwyczajniej na świecie nie chcemy robić nic. Odpalamy sobie więc This is us, jeden z najlepszych seriali jakie widziałam. Poważnie, jest śmiesznie i poważnie, więc na przemian się śmieję i płaczę.

DZIEŃ 89 – 25.09.2017

Dziś jakiś taki dziwny ten dzień. Moja mama ma dziś urodziny (raz jeszcze wszystkiego najpiękniejszego!) i właśnie w takie dni zazwyczaj łapie mnie chandra. Dobrze mi tu gdzie jestem, ale czasami chciałabym móc choć na chwilę teleportować się i spędzić trochę czasu z bliskimi. Cóż, krótki Skype musi mi wystarczyć.

Piszę dla Was kolejny list z Australii i trzęsącymi się rękoma klikam: wyślij. Jakoś strasznie mnie stresuje wysyłanie newslettera… Sama nie wiem dlaczego. Koniecznie dajcie znać czy doleciał do Was list z Australii, a jeśli nie chcecie przegapić kolejnego za dwa tygodnie w poniedziałek to koniecznie zapiszcie się tutaj.

Arek robi domowe chipsy, więc chrupiemy, zaczepiamy Grzesia, naszego gekonowego współlokatora i po prostu sobie gadamy. Kiedy nagle na zegarku wybija 21 na dobranoc oglądamy jeszcze jeden odcinek This is us a ja niepostrzeżenie zasypiam.

DZIEŃ 90 – 26.09.2017

Wtorek mija mi w pracy jakoś tak niepostrzeżenie. Jak zawsze dużo się dzieje, a kiedy jestem w rytmie czas płynie jak szalony. I dobrze! Bo ani się obejrzałam a byłam już w domu. Arek już w pracy, ale kochany zostawił mi obiad. Ale zanim zabiorę się za te dobrocie zabieram się za siebie. Dziś Sekret z Ewką, potem prysznic, peeling z kawy, cynamonu i oliwy z oliwek, maseczka na twarz z aloesu i miodu, a dopiero potem pyszne curry z ananasem, czerwoną papryką i soczewicą z kaszą jaglaną, kolendrą i wiórkami kokosowymi. Tak sobie dogadzamy!

A teraz siedzę i piszę dla Was, a może dla siebie?


Czy trzynasty tydzień był pechowy? W żadnym wypadku. Kolejne wspomnienia i piękne momenty za nami. A jak u Was? Co myślicie o Brisbane? Myślicie, że spodobałoby Wam się tu?

 

 

DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 10

Tylko te dzienniki przypominają mi o tym jaki mamy dzień i jak szybko czas ucieka. 10 tydzień? Naprawdę? Przeczytajcie o kangurach, szkoleniach, przepięknych zachodach słońca, randkach i urządzaniu pokoju. Najnowsze dzienniki polecają się o każdej porze dnia!


DZIEŃ 63 – 30.08.2017

Praca mija mi naprawdę w zabójczym tempie. Bez znaczenia na jakiej jestem danego dnia pozycji czas jakby przyspiesza. Lubię takie tempo, lubię gdy po skończonym zadaniu przychodzi następne. Zobaczymy jak długo będę tak mówić, bo z moim powolnościowym podejściem do życia lubię czasami po prostu złapać oddech.

Po pracy zabieram się za zdjęcia z San Francisco. Wpis gotowy, trzeba jednak przejrzeć setki zdjęć, wybrać je, a potem obrobić. Wpis o mojej miłości od pierwszego wejrzenia do San Francisco jest już na blogu, więc jeśli kochacie dobre jedzenie, piękne widoki, ocean, kolonialne kamienice i rewelacyjne second handy zajrzycie tutaj.

DZIEŃ 64 – 31.08.2017

Dziś mam szkolenie w centrum miasta i to dopiero na 9, więc rano mam chwilę żeby popracować. Zaglądam na bloga, obrabiam zdjęcia. Poza tym pierwszy raz od dawna mam okazję zjeść śniadanie z Arkiem! Szybka owsianka zjedzona i oboje ruszamy w kierunku rzeki. Arek żeby pobiegać, a ja żeby wsiąść na rower miejski i wzdłuż rzeki dojechać do miasta. Ale tęskniłam za rowerem. Dużo bym dała żeby znów móc jeździć rowerem do pracy. Niespiesznie spaceruję i przed 9 docieram na miejsce.

Kiedy przychodzi pora lunchu łapię w biegu sushi rollki i idę do ogrodu botanicznego, który oddalony jest zaledwie kilka kroków od miejsca, gdzie odbywa się szkolenie. Strasznie żałuję, że nie mogę tak codziennie uciekać sobie na lunch na słoneczko, do ogrodu botanicznego, gdzie można zjeść na świeżym powietrzu i na chwilę zapomnieć o pracy i stresach. Dlatego że tego nie mam na co dzień, doceniam te chwile jeszcze bardziej. Słońce mocno przygrzewa, kolorowe ptaki chodzą dookoła mnie, a zza wysokich palm wyrastają wieżowce.

Druga część szkolenia mija bardzo szybko. Kończę o 16:15 i jestem wolna! Dawno nie miałam tak krótkiego dnia pracy, bo mimo, że kończę o 16:30, to przez dojazdy zwykle w domu jestem koło 17:30-18. Powolnym krokiem przechodzę przez most, idę na drugą stronę rzeki, gdzie mam spotkać się z Arkiem. Arek niespodziewanie w ciągu dnia zaproponował randkę, a takich propozycji się nie odrzuca. Spotykamy się na South Banku, gdzie na leżaczkach z widokiem na CBD popijamy schłodzone białe wino i zajadamy nachosy z domowym guacamole.

Spacerujemy wzdłuż brzegu i zauważamy, że miejska plaża została już otwarta! Ogromny basen, biały piasek, palmy, kolorowe kwiaty… Trzeba będzie przyjść się poopalać! Ruszamy dalej, bo zaraz zacznie się seans. Wybraliśmy się na najnowszy film z Tomem Cruisem American Made (po polsku Barry Seal: Król przemytu). To historia pilota, który jednocześnie pracował dla CIA i kartelu narkotykowego. Całkiem dobrze się to oglądało! Cieszę się, że ostatnio częściej zaglądamy do kina. Takie wypady pozwalają mi się nieco rozerwać, a film na dużym ekranie zawsze ogląda się dużo lepiej.

DZIEŃ 65 – 01.09.2017

Matko, to naprawdę już wrzesień? W Polsce początek astrologicznej jesieni, tutaj powoli zaczyna się wiosna. Tzn. ichniejsza wiosna. Zima tutaj to dla mnie jak przepiękne lato, gdyby nie to że słońce zachodzi po 17 i nieco chłodnawe poranki i wieczory. Dni są upalne i bardzo słoneczne. Może były dwa dni, gdy na niebie pojawiły się niezbyt przyjaźnie wyglądające chmury.

W pracy dostaję mega pozytywną wiadomość. Szefowa szefowych przyszła powiedzieć, że słyszy o mnie same dobre rzeczy i chciałaby wiedzieć czy byłabym zainteresowana umową do końca grudnia. Mało nie skoczyłam ze szczęścia! To dla mnie idealny termin, bo właśnie mniej więcej wtedy chcemy ruszyć w dalszą drogę. Patrzcie co znalazłam rano w kieszeni. Przypadek?

DZIEŃ 66 – 02.09.2017

Ach, nareszcie upragniona sobota! Wstaję przed 7 i zabieram się za odpisywanie na komentarze. To niestety coś co ostatnio u mnie kuleje i zwykle odpisuję Wam właśnie w sobotę rano. Wypijam szybkie smoothie i zbieram się na poranną jogę. Pamiętacie jak zaraz po przeprowadzce do naszego domku byłam na jodze pod palmami? Dziś wybieram się znowu. Cieszę się, że przesunięto zajęcia z 10:30 na 9:30, bo kiedy poprzednim razem skończyliśmy po 12 i zanim się ogarnęliśmy czułam jakby połowa dnia przeleciała w okamgnieniu.

Arek postanowił pójść na długie wybieganie, a ja idę do parku. Strasznie się ucieszyłam jak zobaczyłam całkiem nową grupę. Od razu czuję, że się dogadamy. Poznałam kilka fajnych osób, z którymi od początku rozmawiało mi się dobrze. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy na kolejnych zajęciach. Dzisiejsza joga była nieco inna niż poprzednio. Była 10 minutowa medytacja, podczas której chodziliśmy po trawie z zamkniętymi oczami, były zadania w parach (które w pewnym momencie nieco naruszyły moją granicę komfortu), a potem było sporo ćwiczeń, które rewelacyjnie wpłynęły na moje obolałe plecy. Zawsze po jodze czuję się taka lekka… Prowadząca tryska pozytywną energią, gra na ukulele, podczas gdy my po prostu odpoczywamy, a nawet masuje kark i robi krótką inhalację z olejkami mocno eukaliptusowymi. Ale sesja zamiast godziny trwała dwie, więc w pośpiechu wracam do domu.

Arek też dopiero wrócił, więc szybko dzielimy się zadaniami, przygotowujemy przekąski na piknik, bierzemy prysznic, pakujemy się i jedziemy na wycieczkę! Niestety w ten weekend nie mamy dostępu do auta, które pożyczaliśmy ostatnio, za to pożyczamy auto od naszej współlokatorki. Jest to samochód, który zdecydowanie nie nadaje się na żadne dalsze wyprawy, więc jedziemy do parku oddalonego zaledwie pół godziny drogi od naszego domu. Brisbane Koala Bushlands to ogromny rezerwat, w którym można spotkać, zarówno koale, jak i kangury żyjące w swoim naturalnym środowisku.

Kiedy dojeżdżamy, od razu kierujemy się w stronę piknik area, czyli miejsca gdzie znajdują się ławeczki, stoliki i oczywiście grille. Wrzucamy na grilla bakłażana i kalafiora, na stoliku przygotowujemy resztę przekąsek i w ciszy przerywanej jedynie śpiewem ptaków, rozkoszujemy się posiłkiem na świeżym powietrzu. Co chwilę przelatują nam nad głowami ptaki, które w zeszłym tygodniu oglądaliśmy w Lone Pine Koala Sanctuary. Śmigają jednak tak szybko, że trudno mi je uchwycić na zdjęciach. Moim faworytem jest ten duży ptak Laughing Kookaburra, tylko zobaczcie na filmikach na YT jak one śmiesznie ćwierkają. Nazwa śmieszek nie wzięła się znikąd.

Ruszamy powoli na spacer, jak się później okazuje złą trasą. To nic, dzięki temu, że trochę pobłądziliśmy, widzieliśmy kicające kangury i nieco dzikszą wersję lasu. Wybraliśmy się ścieżką przeznaczoną do jazdy konnej, ale jak się zorientowaliśmy, to wróciliśmy na właściwą drogę. Co chwilkę spoglądaliśmy na tabliczki informacyjne, które okazały się naprawdę ciekawe.

Wiecie, że w Australii jest wiele gatunków roślin, które rozsiewają się tylko po tym jak nasiona wysypią się z szyszek pod wpływem wysokiej temperatury albo dymu? To właśnie powód, dla którego przeprowadza się kontrolowane pożary i chroni te gatunki roślin przed wyginięciem. Jest też roślina, która rozsiewa się tylko po tym, jak pewne zwierzątko zje te nasiona i je wydali. Proces chemiczny, który zachodzi w jego żołądku pozwala na dalszy rozsiew. Niestety nie znam nazw ani roślin, ani zwierząt, więc może ktoś z Was mi pomoże?

Zapach lasów eukaliptusowych jest niepowtarzalny. Spacerujemy sobie po zacienionych ścieżkach, obserwujemy nieznane gatunki roślin i drzew, gdy postanawia nas odwiedzić mały kangur. Obserwuje nas z daleka i szybko umyka, po chwili zatrzymuje się za drzewem i nawet pozwala sobie zrobić zdjęcie.

Słońce chyli się ku horyzontowi, więc czas uciekać. Ale to nie koniec atrakcji na dzisiaj! Jedziemy na górę Mt Gravatt skąd rozpościera się niesamowity widok na miasto i zachodzące słońce, które jakby wtapia się w górę naprzeciwko. Mam wrażenie, że to ta sama góra, z której zaledwie kilka tygodni temu obserwowaliśmy zachód słońca. Dzisiejsza miejscówka jednak podoba mi się zdecydowanie bardziej, bo słońce a tym samym przepiękne kolory mamy przed sobą. No i ten widok na CBD czyli ścisłe centrum i wieżowce jest absolutnie zapierający dech w piersiach. Przytuleni patrzymy jak w zaledwie kilka minut barwy na niebie zmieniają się z żółto-pomarańczowych w różowe i fioletowe.

DZIEŃ 67 – 03.09.2017

Ach niedziela! Dziś jedziemy zbierać truskawki! Nasza znajoma zaproponowała nam wypad na farmę truskawek, więc nie wahaliśmy się ani chwili. Smoothie bowl na śniadanie i jedziemy!

Tym razem zmierzamy na północ do Rolin Farms (dla ciekawskich pełen adres: 124-190 Rutters Rd, Elimbah QLD 4516). Farma okazuje się całkiem spora, położona pośrodku niczego. Truskawki są tu olbrzymie! Mimo, że są smaczne to nie smakują tak dobrze jak nasze polskie. Zobaczcie tylko jaki sprytny system mają: truskawki posadzone są na kopczykach, które okryte są folią, więc zbierane truskawki nie są brudne. Dziś w Australii obchodzi się dzień ojca, więc na farmie jest sporo rodzin z dziećmi w ten sposób świętujących ten wyjątkowy dzień.

Słońce pali jak szalone, naprawdę trudno mi uwierzyć, że to zima. Przy kasie dostaliśmy koszyczki i możemy zbierać truskawki na polu. Cena za kilogram to $10. W sklepach oczywiście można dostać truskawki dużo taniej, ale nie są aż tak słodkie. Zresztą, sama frajda jest tego warta! Nie możemy się powstrzymać i zdarzyło nam się spróbować jedną (no, może dwie!) truskawki zanim dotarliśmy do kasy. Przeprowadzaliśmy testy jakości. Truskawki je zdały.

Arek nie mógł się powstrzymać i skusił się też na domowe lody, oczywiście truskawkowe.

Zmierzamy w kierunku oceanu, gdzie planujemy zrobić piknik. Docieramy do małego parku, gdzie vis-a-vis mamy Bribie Island, na którą mam nadzieję kiedyś uda nam się dotrzeć. Wyciągamy koce, przekąski, piwko i rozkoszujemy się upalnym popołudniem.

Kiedy docieramy do domu ogarnia mnie niesamowite zmęczenie, do tego dochodzi ból głowy. Wyrabiam ciasto na chleb, robimy szybkiego grilla i wrapy z falafelami na wczesną kolację i ok. 17 padam. Od dawien dawna unikam drzemek, bo wiem, że potem mam spore problemy z zaśnięciem w nocy, ale nie potrafię wytrzymać. Ogarnia mnie zmęczenie. Budzę się zmęczona, zlana potem ok. 20. No cóż, trzeba się zabrać za życie, bo jak widać ból głowy nie odpuszcza. Robimy z Arkiem na szybko truskawki pod kruszonką z ciastem z przepisu Jadłonomii. Matko! Jakie to pyszneeee!

DZIEŃ 68 – 04.09.2017

Jakoś dziwnie, bo wstałam nawet bez problemu mimo wczorajszej drzemki. Coś czuję, że mój organizm błaga o odrobinę odpoczynku… Wróciłam do nawyku picia ciepłej wody z cytryną przed śniadaniem. 

Ciągle na wysokich obrotach, jak nie praca i dojazdy to blog, zdjęcia, zwiedzanie. Dawno nie miałam tak po prostu chwili dla siebie bez wyrzutów sumienia, że nie robię nic pożytecznego. Dlatego, kiedy wracam do domu, postanawiam nie robić nic. Jemy kolację, gadamy, a potem łączymy się z bliskimi na Skypie. Potem ćwiczę sobie handlettering, męczę te biedne niczemu winne pisaki i próbuję najzwyczajniej na świecie się zrelaksować.

Dostałam od Was tyle wiadomości na Insta Stories, że nie miałam wyjścia i wzięłam!

DZIEŃ 69 – 05.09.2017

Dziś w pracy czas mija mi wyjątkowo szybko, bo mam aż dwa szkolenia. Naprawdę uczę się w tej pracy wyjątkowo dużo. Każdego dnia coś nowego. Próbuję chłonąć wiedzę i widzę, że każdego dnia jestem coraz bardziej samodzielna.

Czas na przekąskę!

Pamiętacie jak mówiłam Wam, że nie mamy w pokoju szafy? Cóż, mimo że na Gumtree można znaleźć sporo ogłoszeń z darmowymi, albo bardzo tanimi szafami to nie mamy jak jej przewieźć. Doszłam do momentu, gdy naprawdę chciałabym mieć już rzeczy powieszone, a pokój uporządkowany, więc po pracy odbiera mnie Arek i jedziemy do Targetu i Kmartu (najtańszych sklepów, w których można znaleźć naprawdę tanie, ale całkiem ładne rzeczy). Wybieramy wieszak za $17, kupujemy ładne wieszaki i taką kratkę na ścianę, aby choć odrobinę udekorować pokój i nieco się zadomowić.

Wydaliśmy na to wszystko jakieś $30 i efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. W pokoju zrobiło się więcej miejsca, jest przytulniej, zdjęcia bliskich zawisły na tablicy, a ubrania wiszą i się nie gniotą na stole. Podoba mi się!


Kolejny tydzień za nami. Jak przywitaliście wrzesień? Z uśmiechem na ustach jak ja?