Tag: koale

DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 33

Jesteście gotowi na ostatni tydzień naszego road tripa? Na najpiękniejszą plażę na świecie? Na koale? Delfiny? Żółwie? Zapraszam na północ Australii, gdzie dzieją się cuda.


DZIEŃ 231 – 14.02.2018

Dziś pobudka skoro świt, szybki prysznic i nas nie ma. Równo o 7:30 musimy być w porcie, więc nie ma czasu do stracenia. Odprawiamy się i czekamy na naszą łódkę. Motyle w brzuchu szaleją, bo już za chwilę popłyniemy na najpiękniejszą plażę na świecie.

Wybraliśmy Camira Sailing Adventure ze względu na fakt, że jedzenie, picie (również piwo czy wino w drodze powrotnej), sprzęt do snorkellingu i stinger suit (taki oto uroczy kostium, który ma chronić przed groźnymi w tym okresie meduzami) były zawarte w cenie. W lokalnym biurze podróży udało nam się nawet nieco wytargować cenę i ostatecznie zapłaciliśmy $170.00 za osobę.

Słońce przygrzewa od rana, rozkładamy się z przodu, wiatr rozwiewa włosy a za burtą roztaczają się rajskie widoki. Turkusowa woda, małe wysepki rozsiane na wodzie. Whitsundays to aż 74 wyspy, a my płyniemy na największą z nich. Whitehaven Beach to dziewicza plaża, która ciągnie się przez 7 kilometrów. My płyniemy na jej północną część, a dzień zaczniemy od krótkiego spaceru przez busz na punkt widokowy Tongue Point.

Co innego widzieć nawet setki zdjęć tego miejsca, co innego stanąć twarzą w twarz z tym cudem natury… Kolor wody jest tak krystaliczny, że aż trudny do opisania. Patrzenie na ten biały piasek na tle turkusu i słońca, aż boli. Hill Inlet to punkt, w którym stykają się prądy, a piasek tworzy nieregularne spirale, które dziś tylko delikatnie prześwitują przez spokojne wody oceanu.

Myślę, że stalibyśmy na tym podeście bez końca, lecz temperatura dziś przekracza 35 stopni i naprawdę marzymy o tym, żeby już w końcu postawić nogę na plaży, a potem wskoczyć do oceanu. Wskakujemy w nasze stroje i biegniemy do wody. Zatrzymujemy się przy sporej grupce osób i obserwujemy ogromną płaszczę, która leniwie przesuwa się pod wodą. Podobno w tej lagunie pływa też mały rekin (podobno niegroźny) jednak jakoś nie czekam na spotkanie z nim.

Jak można było się spodziewać woda nie przynosi ochłody ani orzeźwienia. Przy tak wysokich temperaturach w ciągu ostatnich tygodni nie ma co się dziwić. Spacerujemy, robimy zdjęcia, Arek na chwilę odpala drona, a potem siedzimy na brzegu i wpatrujemy się w pocztówkowy krajobraz przed nami. Nigdy w życiu nie byłam w tak pięknym miejscu. To naprawdę niezwykła chwila, która zostanie w mojej pamięci na długo.

Kiedy dochodzi 13 czas wracać na pokład. Dzień się jeszcze nie skończył czeka nas przecież jeszcze snorkelling. Przyznam, że miałam małego stracha, bo jeszcze nigdy nie pływałam w masce z rurką i płetwach. Jak się okazało strach ma wielkie oczy, a bać się nie było czego. Za to po raz drugi tego samego dnia czułam ogarniające mnie szczęście, a w głowie kołatały myśli, że to się nie dzieje naprawdę.

Podwodny świat zrobił na mnie ogromne wrażenie. Kolory rafy koralowej, różne kształty, struktury, a do tego tęczowe rybki wypływające z różnych stron. Naprawdę czułam się jak w bajce „Gdzie jest Nemo?”. W miejscu, w którym pływaliśmy było kilka półek skalnych, na których rafa była wręcz na wyciągnięcie ręki. Ta bliskość była dla mnie szokiem.

Resztę popołudnia spędzamy na pokładzie, podjadając przekąski, pijąc zimne piwo i opalając się. Po powrocie na ląd bierzemy szybki prysznic i idziemy do Fish d’vine najbardziej polecanej restauracji w Airlie Beach z rybami i owocami morza. Restauracja słynie też z ogromnego wyboru rumu, a wchodząc czuć zapach świeżej mięty. Nie pozostaje mi nic innego jak zamówić sobie mohito. Romantyczna kolacja we dwoje – idealne zakończenie walentynkowego dnia.

Ale cóż, komu w drogę temu czas, więc ruszamy dalej. Zatrzymujemy się na kempingu przed Bowen i chyba pierwszy raz mamy obawy co do miejsca, w którym zostajemy. Kemping jest płatny, kosztuje $5.00 od osoby, ale właściciel jest nieco dziwny… Bez roztrząsania tematu idziemy po prostu spać, cieszymy się z obecności kilku aut dookoła…

DZIEŃ 232 – 15.02.2018

Pamiętacie wielką krewetkę? Dziś odwiedzamy wielkie mango! Podobno mango z Bowen są najlepsze na świecie… Trudno mi wydać werdykt, ale zdecydowanie australijskie mango pełne jest słodyczy, której tak trudno szukać w importowanych owocach w Europie. A że sezon nadal trwa, mango prosto z lokalnego sklepiku można kupić za $1.00 za ogromną sztukę.

Jak się okazało Bowen miało do zaoferowania nie tylko mango, ale również piękne widoki. Wiem, że już pisałam nie raz, ale ostatnio upały dają nam się mocno we znaki, więc decydujemy się tylko na krótki spacer na punkt widokowy, mimo że ścieżek trekkingowych jest tu zdecydowanie więcej. Spotykamy też uroczą kookaburrę siedzącą nadzwyczaj spokojnie.

Dziś chcemy dotrzeć do Townsville, gdzie czeka na nas znajoma. Znajoma z mieszkaniem, łóżkiem, wiatrakiem i basenem. Lubię to.

Kiedy docieramy do miasta termometr wskazuje tryliard stopni, więc decydujemy się na obiad w klimatyzowanej knajpie, a potem wizytę w lokalnej galerii, gdzie nie dość, że możemy podziwiać sztukę lokalnych artystów, to możemy również oddychać bez problemów.

Czas na kolację, ale przygotowujemy ją już u znajomej, w towarzystwie zimnej Corony i niekończących się plotek.

DZIEŃ 233 – 16.02.2018

Podróże, podróżami, ale jak dobrze pamiętacie nasz road trip ma cel – znalezienie pracy na północy, która pozwoli nam przedłużyć wizę. Od rana więc w towarzystwie wiatraka nastawionego prosto na twarz (hej! dziś w Townsville najcieplejszy dzień od kilku lat, temperatura odczuwalna to 42 stopnie…), zaczynam robić kurs on-line RSA (Responsible Service of Alcohol), który jest niezbędny, aby podjąć pracę jako kelnerka. W międzyczasie szukamy pracy. Kiedy już pozałatwialiśmy najważniejsze sprawy, wskakujemy do basenu. Naprawdę wierzcie mi na słowo, ale funkcjonowanie w tak wilgotnym i gorącym klimacie może dać w kość.

Wieczorem idziemy do miasta, bo podczas wczorajszych odwiedzin galerii dostaliśmy zaproszenie na wernisaż nowootwartej wystawy o japońskiej mandze. Jest muzyka na żywo, przedstawiciele japońskiej ambasady, rewelacyjna wystawa o mandze, a także przekąski i lokalne wino i piwo. Siadamy na tarasie, patrzymy na oświetlone ulice Townsville i oboje jesteśmy zaskoczeni jak nam się podoba to miasto. Z oddali widać Magnetic Island, na którą wybieramy się już jutro rano.

DZIEŃ 234- 17.02.2018

Wstajemy wcześnie, bo prom mamy o 9. Zdecydowaliśmy się na zabranie na wyspę auta, aby być nieco bardziej elastycznym i na bieżąco decydować co robimy.

Całe szczęście od rana niebo zasnute jest chmurami, a temperatura jest zdecydowanie niższa niż wczoraj. Dzień na wyspie zaczynamy od spaceru wzdłuż trasy Forts Walk, gdzie podobno na drzewach lubią wylegiwać się koale. Przyznam szczerze, że jakoś trudno mi w to uwierzyć, byliśmy już na Stradbrooke Island i przeszliśmy spory kawałek przy Noosa Heads, gdzie miały czekać na nas koale – nie widzieliśmy ani jednej.

Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy już po kilku minutach marszu wypatrujemy malucha, który sobie smacznie śpi na eukaliptusie. Mocno muszę się powstrzymywać, żeby nie zacząć skakać i piszczeć z radości. Po chwili przechodząca para wskazuje nam jeszcze jedną koalę, która śpi na wysokości naszego wzroku. Skubane, naprawdę dobrze potrafią się zamaskować.

Spacer więc uznajemy za niezwykle udany. Po drodze spotkaliśmy 5 koali, wszystkie śpiące i zwisające z drzew w bardzo uroczych pozach. Z samego szczytu roztaczały się bajkowe widoki na otaczające nas zielone góry, pobliskie Townsville i małe wysepki rozsiane dookoła. Forty zaś były ciekawostką, gdyż są pozostałością po fortyfikacji z II wojny światowej.

Magnetic Island znane jest również z pięknej rafy koralowej, więc nie może być inaczej: kierujemy się do Arthur’s Bay, gdzie wskakujemy w wynajęte kostiumy, płetwy, zakładamy maski i rurki i płyniemy na lewą stronę zatoki, gdzie podobno rafa jest najpiękniejsza. Cóż, to chyba przez mocne prądy, ale w wodzie nie widać prawie nic. Widoczność jest naprawdę słaba i mimo, że w niektórych punktach widać i rafę i rybki, to kolory są totalnie szarobure. Dla mnie to mimo wszystko spore przeżycie, więc wychodzę z wody jako ostatnia.

Słońce wyszło zza chmur, więc rozkładamy się na ręcznikach i chłoniemy tą piękną chwilę. Na plaży jesteśmy prawie sami.

Czas jednak płynie nieubłaganie, więc żeby choć jeszcze troszkę poznać wyspę jedziemy w kierunku Horseshoe Bay. Znajoma zabiera nas do swojej ulubionej lodziarni, gdzie gelato roztapia się zanim zdążymy jeszcze je polizać. Horseshoe Bay to kolejna urokliwa zatoka. Wzdłuż głównej ulicy ciągnie się sznur restauracji i kawiarni, a turyści licznie wylegują się nad wodą i chłodzą w oceanie. Warto pamiętać, że na północy, szczególnie latem, można kąpać się tylko w wyznaczonych przez ratowników strefach. Strefy te to tak naprawdę ogromne siatki, które mają chronić przed krokodylami, rekinami i meduzami. Jakkolwiek abstrakcyjnie to nie brzmi, pływanie w otwartym oceanie może być naprawdę niebezpieczne, więc lepiej nie ryzykować.

Picnic Bay to nasz ostatni przystanek. To właśnie tu organizujemy sobie mały piknik i wskakujemy do wody i obserwujemy śmiałków, którzy skaczą do wody z małego molo. Arek tradycyjnie ucina sobie drzemkę.

Droga powrotna na promie mija nam wyjątkowo szybko. Na niebie rozpoczyna się piękna gra kolorów i świateł, z jednej strony obserwujemy zasnute niebo głębokim granatem, na którym gdzieniegdzie pojawiają się pierwsze błyskawice. Burza wisi w powietrzu.

Aby podejrzeć Townsville z góry, wystarczy wjechać bądź jak dziesiątki aktywnych lokalsów, wspiąć się czy nawet zbiec na pobliską Castle Hill. Góra położona jest w samym centrum i jak sobie pewnie wyobrażacie rozciąga się z niej bajkowy widok. Szczególnie teraz, o zachodzie słońca. To idealne zakończenie dnia.

DZIEŃ 235 – 18.02.2018

Dziś też nie ma leniuchowania. Niedzielę spędzimy aktywnie! O 7:30 stawiamy się u znajomej znajomej, która pożyczy nam swoje kajaki. Ten road trip pełen jest pierwszych razów! To będzie nasz pierwszy raz na kajaku na oceanie. Po uzyskaniu kilku podstawowych wskazówek, jak operować wiosłem, jak utrzymywać balans, ruszamy na poszukiwanie żółwi. Podobno ukochały sobie jedną z plaż całkiem niedaleko. Zaledwie po kilku minutach wiosłowania na powierzchni wody pojawia się głowa żółwia i równie szybko znika. Muszę uważać, żeby z tej radości nie wpaść do wody! Nie wiem dlaczego wyobrażałam sobie, że będą przepływać obok i będziemy mogli obserwować zaledwie cień, a tu się okazuje, że one po prostu wypływają na powierzchnię żeby zaczerpnąć powietrza, czasami nawet się nieco rozejrzą i znikają. Na horyzoncie zauważamy kilkanaście tych uroczych stworzeń.

Płyniemy do końca zatoczki, gdzie jest nieco płycej i często można wypatrzeć ogromne płaszczki. Niestety, tym razem nie ma tu żadnej. Płyniemy z powrotem, gdy nagle jacyś ludzie z brzegu zaczynają krzyczeć głośno i wyraźnie:

rekin!

I rzeczywiście coś przepływa zaledwie dwa może trzy metry od Arka kajaka. Wszyscy mamy mętlik w głowach, bo sposobem pływania przypominał raczej delfina niż rekina. Jednak był nieco ciemniejszy niż zwykły delfin… Cóż, to już na zawsze pozostanie wielką zagadką.

Po zaledwie kilku metrach przy samym brzegu pojawia się czarna, olbrzymia plama. I mamy powtórkę z rozrywki. Ludzie z brzegu krzyczą, że to rekin, ale tym razem mamy pewność, że to płaszczka. Skubana odpływa od brzegu, przepływa pod kajakiem naszej znajomej i pięknie przed nami rozkłada swoje skrzydła. Ogromna była!

Po chwili wypatrujemy kolejną… Matko! Żółwie, płaszczki delfino-rekiny…

Kiedy już jesteśmy prawie na mecie, zagaduje do nas kolejna para z brzegu (ludzie są tu naprawdę życzliwi) i mówią, że w pobliżu pływa kilka diugoni (tylko sobie zobaczcie jakie to kosmiczne stworzenie!). Przystajemy na chwilę, a tu co kilka minut coś wielkiego wynurza się z wody, aby zaczerpnąć powietrza. Myślałam, że nic już nas nie zaskoczy, a tu proszę bardzo!

Na obiad wpadają kolejni znajomi, jest domowa pizza i piwko pite w basenie. Nagle ktoś dzwoni. Kiedy odbieram okazuje się, że dostałam zaproszenie na dzień próbny już w środę. I to w wymarzonym Palm Cove! No cóż, świętujemy dalej, a wieczorem oglądamy film na kanapie, na którym tradycyjnie zasypiam w połowie.

DZIEŃ 236 – 19.02.2018

Dobre wiadomości przyspieszyły nieco nasze plany. Dziś więc jedziemy przed siebie, bez zbędnego zatrzymywania się.

Ale chyba oczywistą oczywistością jest, że gdy mijamy winiarnię, w której produkuje się wino z lokalnych owoców w tym z mango, to zatrzymać się wręcz musimy? Degustujemy 10 różnych win, porto i likierów. Mango i liczi były genialne! Likier bananowy i wino z lokalnych śliwek również. W Australii w wielu winiarniach można wykupić degustację (w tej degustacja 5 win kosztowała $5.00), ale przy zakupie jakiejkolwiek butelki wina za degustację się nie płaci. I tak zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami dwóch butelek – pierwszą wypijemy, gdy znajdziemy mieszkanie, drugą gdy Arek dostanie pracę. Pani właścicielka była niezwykle miła i strasznie fajnie było porozmawiać o tym jak pozyskują owoce od lokalnych farmerów. Plus dorzuciła nam pół butelki wina za darmo – chyba też nas polubiła!

Dopiero gdy jesteśmy już w pobliżu kempingu, zatrzymujemy się w Babinie, gdzie znajduje się krystalicznie czysty górski potok, z cudownie zimną wodą. Takiego orzeźwienia nam trzeba! Rozkładamy się na kocu, Arek łapie popołudniową drzemkę, a ja sobie czytam.

Na kemping docieramy dosyć wcześnie, udaje nam się nawet ugotować kolację przed zachodem słońca. To był dobry dzień. Dacie wiarę, że to już prawie koniec?

DZIEŃ 237 – 20.02.2018

Szybkie śniadanie i trzeba działać! Jedziemy do Cairns, gdzie chwilę pływamy w darmowym basenie tuż nad oceanem, bierzemy prysznic, a potem idziemy na szybkie zakupy, bo muszę kupić czarną koszulę, spódniczkę i buty do pracy. Popołudnie upłynęło mi na kończeniu kursu RSA (120 pytań teoretycznych + wirtualny kurs, na którym wybiera się odpowiednie odpowiedzi w związku z pytaniami na filmikach + trzeba nagrać odpowiedzi audio na zadane pytania) i umawianiu nas na oglądanie mieszkań. Mózg mi paruje! Wracamy na ten sam kemping. Hej! Ostatnia noc w namiocie na dachu… Mam wrażenie jakbyśmy wyjechali wczoraj…

DZIEŃ 238 – 21.02.2018

Od rana mamy umówione 3 mieszkania do oglądania. Pierwsze bardzo nam się podoba, ale oddalone jest od mojej pracy o 11 km, drugie jest genialne – basen, klimatyzacja, nowy, piękny dom, a cena nadal niższa niż za pokój w Brisbane. Trzecia opcja jest tragiczna, granny house na tyłach innego domu. Wybór jest prosty. Możemy wprowadzić się w piątek! Do tego czasu zostajemy w domu z Airbnb.

To co? Trzymacie za mnie kciuki? Dziś mój dzień próbny! Restauracja znajduje się przy luksusowym hotelu, więc mam nieco stracha, bo do tej pory pracowałam raczej w bardziej casualowych kawiarniach i restauracjach.

Poszło w miarę dobrze! Pracę dostałam, a gdy wróciłam do domu okazało się, że Arek ma dzień próby już jutro w innej restauracji. To Palm Cove nam sprzyja, nie sądzicie?


I tak właśnie dobiegł końca nasz miesięczny road trip. Wszystko co dobre szybko się kończy… Ale wiecie co? Za trzy miesiące znów ruszymy w podróż. A że żyjemy teraz w małym raju położonym pomiędzy oceanem, górami i lasem deszczowym to jestem pewna, że będziemy mieli co robić.

 

DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 9

To już 9 raz przychodzę do Was z dziennikami. Gotowi na przytulanie koali, karmienie kangurów, targ warzywno-owocowy i pochwały w pracy? Nie trzymam Was już w niepewności, miłej lektury!


DZIEŃ 56 – 23.08.2017

Dziś przyszły do mnie nowe mazaki, więc wieczorem zapuszczam sobie muzyczkę na tarasie, kilka tutoriali na You Tubie i na totalnym luzie próbuję ćwiczyć kolejne litery alfabetu. Po pierwsze, nigdy nie sądziłam, że to będzie tak wciągające, ale po drugie nie spodziewałam się, że będzie to takie trudne wpaść w rytm i spróbować napisać dwie takie same (a przy tym ładne) literki! Jeśli macie doświadczenie w hand letteringu koniecznie dajcie znać, gdzie się uczycie. Ja na razie zaopatrzyłam się w trzy Tombowy, bo niestety brush pen od Pentela mi się nie sprawdził. Tusz nie dolatywał, trudno mi było nim pisać, a po pewnym czasie nabój wypadł i słyszę jak lata w środku, ale nie mogę go otworzyć… Ach te problemy!

Siada z nami nasza współlokatorka, gawędzimy, jak zawsze sporo się śmiejemy. Dziś mamy małego cheat meala i do zimnego piwka w ciepły zimowy wieczór zapodajemy sobie chipsy. No cóż, czasami można zboczyć z dobrej drogi. Byle nie za często!

DZIEŃ 57 – 24.08.2017

Dziś po pracy od razu wpadam do kuchni, gdzie biorę się za domową produkcję mielonych kalafiorowych według przepisu Jadłonomii. To jedne z lepszych wegańskich kotletów jakie jadłam, dlatego chętnie przyrządzam je w domu. Arek jest ich ogromnym fanem.

Robię też curry ze słodkimi ziemniakami, kalafiorem, cukinią i marchewką, aby mieć w zapasie obiady do lunch boxów. Zastanawiam się w sumie nad wpisem, w którym dzieliłabym się swoimi ulubionymi przepisami, które świetnie sprawdzą się jako opcje lunchowe do pracy. Bylibyście zainteresowani?

Nie wiem co się ze mną dzieje, ale kiedy już siadam aby sobie spokojnie poczytać w łóżku, po chwili słyszę Arka gaszącego światło. Zasnęłam. O 21:30… Najwidoczniej mój organizm domaga się odrobiny odpoczynku…

DZIEŃ 58 – 25.08.2017

Piąteczek! Jak to dobrze, że to już powoli weekend. Lubię moją pracę, ale potrafi czasami dać niezły wycisk, więc perspektywa wolnego napędza mnie przez cały dzień.

Spotykam się z Arkiem na stacji kolejowej, a on zabiera mnie na kolację niespodziankę. Wie jak kocham włoskie gnocchi, więc to właśnie na restaurację serwującą kluski pada jego wybór. Niestety jeśli chodzi o wegańską opcję jest do wyboru tylko jedna, ale za to pyszna. Gnocchi w sosie pomidorowym z czarnymi oliwkami. Jest naprawdę pysznie! Po kolacji spacerujemy jeszcze chwilkę po Paddington i decydujemy się na powolny spacer do domu.

DZIEŃ 59 – 26.08.2017

Wstajemy wcześnie, bo czeka nas dziś mnóstwo atrakcji! Szybko ogarniamy śniadanie, zjadamy pyszną tofucznicę z cukinią i szpinakiem, popijamy zieloną herbatkę, wieszamy pranie i nie ma nas już w domu. Łapiemy autobus i jedziemy na wycieczkę, która od samego początku była na mojej liście things to do in Brisbane. Jedziemy do Lone Pine Koala Sanctuary! Przecież to obowiązkowy punkt wycieczki do Australii. Być tutaj i nie pogłaskać koali? No way!

Lone Pine Koala Sanctuary znajduje się jakieś pół godziny drogi od naszego domu. Kiedy dojeżdżamy, kierujemy się na maleńki taras, gdzie wygrzewając się na słońcu zjadamy pyszną sałatkę owocową z arbuzem i soczystym melonem. Ale nie zwlekajmy, chodźmy już zobaczyć to po co tu przyjechaliśmy! Najpierw rzucają mi się w oczy dwie ogromne jaszczurki, które przebiegają mi pod nogami… W sumie nie wiem czy mam się ich bać czy mam je podziwiać… Po chwili docierają do nas krzyki kolorowych papug, ale gdy tylko odwracam głowę, widzę koale uroczo zwisające z eukaliptusowych gałęzi. Mój uśmiech chyba nigdy nie był tak szeroki. Z jednej strony koale, z drugiej strony koale. Jedne śpią, drugie leniwie podjadają eukaliptusowe liście.

Lone Pine Koala Sanctuary organizuje bardzo ciekawe wydarzenia przez cały dzień. W rozkładzie są pokazy ptaków, psów pasterskich, ale również pogadanki o koalach, diabłach tasmańskich czy dziobakach. Najpierw zaglądamy na główny skwerek, gdzie znajduje się najwięcej koali, a także miejsce, w którym można sobie zrobić z nimi zdjęcie. Jednak kierujemy się na pokaz ptaków. Oglądamy przepięknego orła, urocze sowy, które ochoczo przelatują nad naszymi głowami. Pracownicy sanktuarium opowiadają o ich naturalnym środowisku, o ich cechach charakterystycznych, a także o tym jak możemy się przyczynić do tego, aby chronić je przez wyginięciem. Bardzo ciekawa inicjatywa i dziwię się dlaczego wszędzie nie organizuje się takich interesujących pogadanek o zwierzętach, które można spotkać w danym zoo.

Kiedy wybija 13 jesteśmy już z powrotem przy koalach, bo to właśnie o tej porze można zrobić sobie z nimi zdjęcie za darmo. Długa kolejka, która ciągnie się zaraz obok prowadzi do stanowiska, w którym wykonuje się płatne zdjęcia. Najtańszy pakiet kosztuje $20.00, więc kiedy okazuje się, że można za darmo zrobić sobie zdjęcie z koalą, jedynie ją głaszcząc, a nie trzymając na rękach decydujemy się na tę opcję. Matko jaka ona jest mięciutka! Moja koala jakoś wyjątkowo nie była mną zainteresowana i po prostu odwróciła się ode mnie!

Potem karmimy z ręki kangury, jemy lunch pod namiotem otoczonym drzewkami eukaliptusowymi, na których leniwie zajadają liście koale, przechadzamy się wśród ogromnych emu. Odwiedzamy też terrarium z dziobakami, zahaczamy też o diabły tasmańskie. Jakoś inaczej je sobie wyobrażałam. Spotykamy też śmiesznego wombata, który bez przerwy ostrzył sobie zęby i walił nimi w oponę.

Na sam koniec oglądamy pokaz psów pasterskich, które zaganiają owce w odpowiednie miejsce. Pierwszy raz miałam okazję na żywo zobaczyć jak zachowują się takie psiaki i jakie sztuczki stosują, aby zapanować nad stadem. Od razu przyniosło mi to na myśl lekturę książki Życie pasterza, o której pisałam niedawno.

A wieczór spędzamy totalnie leniwie. Po drodze do domu kupujemy sushi rollki (matko, mówiłam Wam jakie tutaj mają tanie i genialne sushi?!) i przy winie włączamy sobie film z Australią w tle. Idealne matki to film pretendujący do tych ambitnych, jednak coś poszło nie tak ze scenariuszem. Anyway, widoki przepiękne, więc chociaż oczy nacieszyliśmy! A potem zgodnie ze moim zwyczajem, zasypiam na kanapie, po dniu pełnym wrażeń.

DZIEŃ 60 – 27.08.2017

Zmęczenie materiału daje o sobie znać, więc dziś mam trochę luzu i wstaję po 9 bez budzika. Zjadamy szybką owsiankę z jagodami i ruszamy na targ zaopatrzyć się w świeżutkie owoce i warzywa. Uwielbiam Milton Market za to, że daje nam dostęp do tanich warzyw i owoców. Kupujemy karton awokado (25 sztuk) za $10, cztery opakowania truskawek, buraczki, papryki, cebule, marakuje, banany, pomidory, kalafiora, bakłażana, chilli, kolendrę… Same pyszności! Już w głowie układam menu na nadchodzący weekend. Takie zakupy to wydatek rzędu $35.00, czyli tyle ile zarabiam w jedną godzinę…

Szybko podrzucamy jedzonko do domu i ruszamy do miasta, do irlandzkiego pubu, w którym Arek chce obejrzeć walkę. Przekupił mnie zimnym piwkiem, więc mocno nie oponowałam. Pub pęka w szwach, jednak z czasem entuzjazm opada, bo faworyt wszystkich dostał nieźle w kość.

Ale to jeszcze nie koniec atrakcji na dzisiaj! Wsiadamy na rowery i jedziemy na drugą stronę rzeki na Kangaroo Point Cliffs, gdzie uruchamiamy grilla i odgrzewamy mielone kalafiorowe, które zajadamy na chrupiących grzankach. Te miejskie grille to naprawdę rewelacyjna sprawa. Na brzegu rzeki mnóstwo ludzi siedzi na kocykach, ale i na ławeczkach. Widać, że spotykają się tutaj z rodziną czy przyjaciółmi i celebrują wspólny, niedzielny posiłek na świeżym powietrzu. Kangaroo Point Cliffs to również miejsce, w którym można spróbować wspinaczki, jednak cena na chwilę obecną nas skutecznie odstrasza (ok. $60). Wspinamy się na górę i obserwujemy jak miasto powoli zalewa się w pomarańczowych chmurach. Kocham zachody słońca! Dzień kończymy wycieczką promem. Chłodny wiatr rozwiewa włosy, ostatnie promienie słońca pięknie odbijają się w wodzie, a ja czuję, że to był dobrze wykorzystany weekend.

A oto nasz pierwszy vlog z Australii. Nieco się przełamałam i zaczęłam mówić do kamery i mimo, że nadal nie czuję się super swobodnie, to jest na pewno lepiej. Dajcie znać jak Wam się oglądało i czy macie ochotę na więcej!

DZIEŃ 61 – 28.08.2017

Ach te poniedziałki! Ten jednak nie był wcale taki straszny. Jestem już w rytmie i wstawanie o 6 nie stanowi dla mnie problemu. Dziś w pracy miałam krótki trening, który okazał się niesamowicie przydatny. Kurcze wiem, że ostatnio sobie trochę narzekałam pod nosem, a że dojazdy, a że stres, a że wciąż dużo nie wiem. Ale poważnie, pierwszy raz pracuję w miejscu, w którym dostaję pozytywny feedback od moich przełożonych. To naprawdę dużo dla mnie znaczy. Od początku dostaję poważne zadania, takie same jak reszta zespołu, nigdy nie usłyszałam komentarza odnośnie mojego angielskiego (co niestety w Anglii miało miejsce dosyć często i przez to dałam sobie wmówić, że mój angielski wcale nie jest tak dobry. Wiem, że nie jest idealny, ale to nie jest mój ojczysty język i nie mogę przecież porównywać się do native speakerów – choć oczywiście robię to wbrew temu co tu piszę…), kiedy tylko czegoś nie jestem pewna dostaję wsparcie. A dziś znów usłyszałam dobre słowa, które naprawdę dodają mi skrzydeł po nieco słabszych chwilach.

Po powrocie do domu od razu wskakuję w buty do biegania i śmigam nad rzekę. Koniec wymówek. Nie mam jak biegać rano, więc muszę się przestawić na wieczorny tryb, trudno. Trzymam naprawdę dobrą dietę, jestem zadowolona z tego co jem, ale brak mi aktywności fizycznej i widzę to po swoim ciele. Więc wolniutkie 5 km na rozruszanie starych kości przy zachodzie słońca nad rzeką zrobione!

Trochę rozciągania przy dobrej muzyce i kolacyjka na tarasie. Arek wyszkolił się w dobrych obiadkach i dziś serwuje budda bowl z wczorajszymi zdobyczami z targu.

Wieczór mija nam w ekspresowym tempie na tarasie, na skypie próbując nadrobić zaległości z rodziną i przyjaciółmi.

DZIEŃ 62 – 29.08.2017

Po raz kolejny dzień zaczynam od spotkania z moim zespołem i po raz kolejny słyszę dobre słowo w moim kierunku. Pada nawet pytanie czy nie chcę zmienić wizy, by móc tu pracować dłużej. Kurde, to naprawdę miłe uczucie widzieć efekty swojej ciężkiej pracy!

W drodze z pracy nareszcie mam okazję nadrobić zaległości z Martą Veganamą. Królestwo za wspólne spotkanie i ploteczki na żywo! Na razie musimy się zadowolić wirtualnymi spotkaniami.

Ostatnie kilka dni było tak intensywne, że nawet nie miałam czasu zajrzeć na bloga, a tym bardziej spisać dzienników. Tak więc oto jestem, piszę dla Was, dla siebie. Arek siedzi i składa pierwszego vloga z Australii, w którym będziecie mogli razem z nami przeżyć weekend karmiąc kangury, podglądając koale, jedząc śniadanie na tarasie, wspólnie grillując. Ciekawa jestem czy spodoba Wam się taka forma dzienników z podróży.


Kolejny tydzień za nami, kolejne miejsca na mapie Brisbane odhaczone, kolejne niezapomniane chwile, które zapamiętam do końca życia za nami. Jak tam kochani, gotowi jesteście na wrzesień? Jak Wam minął ostatni weekend wakacji?

 

PS. Jeśli nie chcecie przegapić naszych małych australijskich przygód koniecznie zaglądajcie na Insta Stories gdzie na bieżąco możecie podglądać co u nas słychać.