Tag: życie a Australii

DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 18

Życie w Australii na każdym kroku zaskakuje i zachwyca. Jak wygląda rzeczywistość w Brisbane? Oto relacja z kolejnego tygodnia w krainie Oz.


DZIEŃ 119 – 25.10.2017

Środa, środa, dobrze, że to już środek tygodnia. Jakoś mam wrażenie, że nadal nie jestem wyspana po poprzednim weekendzie. Dlatego dziś sobie nieco odpuszczam. Wracam do domu, ćwiczę, biorę prysznic, jem kolację, pracuję dosłownie chwilkę, a potem koło 21 ląduję w łóżku z Kindlem w ręku i o 21:20 najzwyczajniej w świecie odpływam…

DZIEŃ 120 – 26.10.2017

Kilka dodatkowych godzin snu dobrze mi zrobiło. Łatwiej mi się wstaje, choć nie powiem, z łatwością bym jeszcze zasnęła. Dziś popołudniu mamy spotkanie całego biura, więc dzień minął mi w okamgnieniu.

Wyjątkowo Arek ma wolny wieczór w środku tygodnia, więc porywa mnie na randkę. Idziemy na kolację do pierwszej restauracji, w jakiej byliśmy w Brisbane. Koreańska knajpa, w której serwują genialnego stir fry’a. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy okazało się, że zmienili menu, a stir fry’a, o którym śniłam i marzyłam w nowej karcie już nie ma. Wybrałam koreańskie curry z tofu, ale to nie było to samo… Wyszłam z bolącym brzuchem i rozczarowaniem…

Dziś nad Brisbane ma przejść burza, na razie delikatnie kropi, więc decydujemy się na powrót do domu na rowerach. Jak ja uwielbiam tę trasę rowerową nad rzeką. Oświetlone miasto, kolorowe światła na mostach odbijają się w ciemnej tafli wody. Za sobą zostawiamy wieżowce i jedziemy w kierunku Auchenflower. W domu czeka na nas kieliszek wina i nowy odcinek Watahy. Jeśli szukacie serialowych poleceń idealnych na długie jesienne wieczory to koniecznie zajrzyjcie tutaj.

DZIEŃ 121 – 27.10.2017

Dacie wiarę, że to niewyspanie nadal mnie trzyma? Wciąż chce mi się spać. Bez mocnej zielonej herbaty na początek dnia się nie obędzie. Ale dziś już piątek, jeszcze tylko kilka godzin w pracy i będzie można beztrosko powłóczyć się po mieście, a także zaliczyć nowe miejsce na turystycznej mapie Australii.

Co jak co, ale na nudę w pracy to ja narzekać nie mogę. Minuty, godziny lecą jak szalone, zapomnijcie o monotonii. Równo 16:25 wychodzę  z pracy i rozpoczynam weekend. Chwilę rozmawiam z mamą, a potem zatapiam się w lekturze czwartej części Millenium. Są tu fani Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander?

Postanawiam, że tym razem zrobię nieco na odwrót niż zazwyczaj i najpierw będą przyjemności, a potem obowiązki. Włączam nowy odcinek Chirurgów, robię manicure, a potem zabieram się za dzienniki. Miały się pisać wczoraj, ale randka z mężem wygrała. Czy mam wyrzuty sumienia? Nie. Ostatnio mocno próbuję balansować życie offline, czytanie, naukę, bloga i cieszenie się nowym miastem. Niestety, jak to w życiu bywa, zawsze jakaś sfera będzie nieco zaniedbywana. Chyba muszę się z tym pogodzić i zaakceptować, że nie można mieć wszystkiego pod kontrolą.

Nowe wpisy się piszą, a kiedy wraca Arek planujemy nadchodzącą wycieczkę. Już się nie mogę doczekać, bo jak dobrze pójdzie to w niedzielę będziemy pływać  w krystalicznie czystej wodzie przy wodospadach…

DZIEŃ 122 – 28.10.2017

Budzik o 8 brutalnie wyrywa mnie z twardego snu. Niestety masa obowiązków sprawia, że wygrzebuję się z łóżka i zaczynam walkę z praniem, sprzątaniem, sporządzaniem listy zakupów. Dacie wiarę, że takie przyziemne rzeczy trzeba też robić w Australii?

Robię zdjęcia, bo całkiem niedawno dostałam w prezencie przepiękny kalendarz od Ani, którą znajdziecie na FB jako Yuanfen. Od kilku tygodni testuję ten notatnik, który ma wymienne wkłady i może być dowolnie modyfikowany. Ja z jednej strony mam kalendarz, z drugiej notatnik. Bardzo dobrze mi się sprawuje ten układ. Nigdy nie miałam piękniejszego kalendarza… A do tego ten grawer!

Jemy śniadanie na tarasie. Tradycyjnie już podaję tofucznicę. Dochodzi 10, a temperatura już wskazuje jakieś absurdalne liczby. Przed 13 wsiadamy w auto i jedziemy do dzielnicy, w której nas jeszcze nie było. Jedziemy do Teneriffe spotkać się z parą blogerów, którzy w Brisbane mieszkają już 4 rok. Fajnie jest przy zimnym piwku porozmawiać, wymienić się doświadczeniami, pośmiać. Do tego spotkaliśmy się w niesamowicie klimatycznym browarze. Zajrzyjcie na komarnicki.pl i poznajcie Beatę i Mateusza.

Sama dzielnica Teneriffe bardzo przypadła nam do gustu. Sporo tu ceglanych, poindustrialnych zabudowań, które nieco przywodzą na myśl Shoredich w Londynie czy Kreuzberg w Berlinie. Mówię nieco, bo jest tu wyjątkowo czysto a budynki są zdecydowanie młodsze. Ale klimat hipsteriady da się wyczuć. Podobno jest to jedna z droższych i modniejszych dzielnic Brisbane.

Porozmawialibyśmy pewnie dłużej, ale Arek na 17 ucieka do pracy, a ja zostaję w domu i nadrabiam blogerskie zaległości. Zdzwaniam się też z przyjaciółką i nawet nie wiem kiedy na zegarze wyskakuje 23, a Arek wraca z pracy. Idziemy spać, bo jutro czeka nas wczesna pobudka i dzień pełen wrażeń!

DZIEŃ 123 – 29.10.2017

Wstaję koło 6, przygotowuję nam owsiankę na drogę, dopakowuję przekąski i ruszamy w drogę. Najpierw zahaczamy o targ, zaopatrujemy się w owoce i warzywa na cały tydzień, a potem kierujemy się autostradą na południe. Kierunek Springbrook!

Springbrook miałam na swojej liście miejsc do odwiedzenia już od bardzo dawna, więc cieszę się, że w końcu tam zmierzamy. Kiedy znajdujemy się już na terenie parku narodowego oboje rozglądamy się z niedowierzeniem. Jakbyśmy wjechali w jakąś magiczną zieloną krainę. Dookoła mnóstwo pagórków, krowy się pasą na każdym kroku, gdzieniegdzie leniwie przepływa strumyk. Dostrzegamy też kąpiących się ludzi.

Najpierw jedziemy do punktu, w którym będziemy mogli zobaczyć na własne oczy słynny Natural Bridge. Do wodospadu można dojść w zaledwie 10-15 minut z parkingu. Wkraczamy w piękny, zielony i nieco chłodniejszy las deszczowy. Niektóre drzewa w tym parku narodowym liczą sobie 2 000 lat. Są tu wysokie, postawne drzewa z powykręcanymi korzeniami. Naprawdę robią ogromne wrażenie.

Docieramy do wodospadu, który wpada prosto w wydrążoną w skale dziurę. Trudno to opisać, będzie łatwiej jak zajrzycie tutaj.

Wracamy tą samą trasą i jedziemy od innej części parku. Zaczynamy od Wunburra Lookout, gdzie zahaczamy również o maleńką informację turystyczną, w której bardzo uprzejmy pan pokazuje nam najpiękniejsze punkty parku, a także doradza, gdzie możemy popiknikować oraz popływać.

Widoki są niesamowite. Nad rozległym lasem deszczowym w oddali rozciągają się wieżowce w Gold Coast.

Jedziemy nad Purling Brook Falls, gdzie znajdują się dwa punkty widokowe, z których z bliska można obejrzeć ogromny wodospad. Nie dowierzam swoim oczom, gdy nagle nad wodospadem zaczyna się pojawiać tęcza. Przyznam, że emocje wygrały i podskakuję do góry jak mała dziewczynka. Matka Natura naprawdę potrafi człowiekowi zrobić psikusy.

Tutaj również można się wybrać na kilkukilometrowy spacer i zejść na dół i podziwiać wodospady z innej perspektywy. Taka trasa liczy 4 km, a jeśli chcieliście popływać, to należy dodać do tego kolejne 2 km. My decydujemy się na inną trasę, więc ruszamy dalej.

Głód zaczyna nam doskwierać, więc jedziemy do Coomoolahra Piknik Grounds, gdzie na skałach przy potoku rozkładamy nasze przekąski i z nogami zanurzonymi w lodowatej wodzie rozkoszujemy się śpiewem ptaków i szumem wody.

Po krótkim odpoczynku zmierzamy na kolejny punkt widokowy Canyon Lookout. Ostatnio obudziła się we mnie jakaś górska dusza, więc z przejęciem patrzę na otaczające nas szczyty i nieco zamglone oddalone zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów miasta na wybrzeżu.

Z Canyon Lookout ruszamy w dół. Kiedy dochodzimy do gęstej puszczy powoli dociera do nas szum wody. Po 15 minutach wolnego marszu stajemy na dole wodospadu. W wodzie kąpie się kilka osób, na skałach siedzi kilka grupek ludzi. Nie zwlekamy i po chwili zanurzamy się w wodzie. Tak jak myślałam jest cholernie zimna. Ale po chwili pływania już nie czuję zimna, jedynie z niedowierzaniem rozglądam się dookoła. Wodospad nade mną, intensywnie zielony las deszczowy dookoła, wysokie drzewa, skały… Matka Natura naprawdę powariowała.

Po chwili sami siadamy na skałach i po prostu rozkoszujemy się tym widokiem.

Wracamy na górę tą samą trasą, zaliczamy jeszcze Best of All Lookout (ale kreatywna nazwa, co?), a dzień kończymy na plaży w Gold Coast, wsłuchując się w szum fal z zimną Coroną w ręce (Coroną w puszce!). W powietrzu czuć nadchodzącą burzę, co kilkadziesiąt sekund niebo rozświetlają błyskawice. Po chwili czujemy pierwsze krople ciepłego letniego deszczu na rozgrzanej skórze. Jeszcze chwilę spacerujemy po plaży i powoli zmierzamy do auta.

DZIEŃ 124 – 30.10.2017

Po takim weekendzie naprawdę trudno mi wstać. Jak widzicie, ostatnie kilka tygodni cierpię na niedobory snu… Dziś poniedziałek, a ja już odliczam dni do weekendu… W przyszły weekend, będę bezkarnie leniuchować! Tzn. pracować z łóżka, pisać, tworzyć, jeść, gotować… Ale się rozmarzyłam!

W poniedziałki Arek ma wolne, więc wspólnie jemy kolację na tarasie a potem oboje zabieramy się za pracę. Arek właśnie kończy kolejną stronę internetową, uczy się każdego dnia. Ja piszę i piszę i końca nie widać!

DZIEŃ 125 – 31.10.2017

Dziś po pracy znów wskakuję w strój sportowy, odpalam Bikini i lecę z ćwiczeniami od razu, bo jak tylko bym usiadła to bym pewnie nie wstała… Ostatnio zaczęłam ćwiczyć w garażu, bo temperatury w domu są nie do wytrzymania. Nie wiem czy wiecie, ale większość domów w Brisbane zbudowanych jest jakby na balach, więc do domów wchodzi się po schodach, a dół to właśnie rozległy garaż.

Już jutro wraca mój kolega, z którym będę wracać popołudniami do domu. Żegnajcie pociągi i spóźnione autobusy!


Dacie wiarę, że to już listopad? Że to już cztery miesiące, gdy rozpoczęliśmy życie na drugim końcu świata? Są tu twardziele, którzy są z nami od początku naszej podróży?