Tag: życie w Australii
ROK ŻYCIA W AUSTRALII – JAK SIĘ ŻYJE NA DRUGIM KOŃCU ŚWIATA?
Równo 12 miesięcy temu przylecieliśmy do Australii. Pełni obaw jak to będzie z pracą, mieszkaniem, ludźmi, pełni nadziei, że ten rok będzie pełen przygód i pozytywnych wrażeń. I jak się mamy po roku życia w Australii? Czy przeprowadzka na drugi koniec świata była tego warta? Jakie mamy plany?
DROGA Z BRISBANE DO CAIRNS – CO ZOBACZYĆ?
Ostatni dzień w pracy za nami, auto spakowane, przed nami miesiąc w podróży po północy wschodniego wybrzeża Australii. Będzie sporo zatrzymywania, pięknych plaż, krystalicznie czystego oceanu i odpoczynku. Oto nasz road trip z Brisbane do Cairns w rytmie slow.
Jeśli chcielibyście przeczytać relację z tej wyprawy dzień po dniu to odsyłam Was do dzienników z podróży, które pisałam na bieżąco. Znajdziecie tam wiele cennych wskazówek, jak i odczucia co do konkretnych miejsc:
- Dzienniki z podróży tydzień 31 – Noosa Heads, Rainbow Beach, Inskip Point
- Dzienniki z podróży tydzień 32 – Inskip Point, Tin Can Bay Dolphin Centre, Maryborough, Hervey Bay, Seventeen Seventy, Rockhampton, Mackay, Cape Hillborough, Airlie Beach
- Dzienniki z podróży tydzień 33 – Whitehaven Beach, Bowen, Townsville, Magnetic Island, Babinda, Cairns
ROAD TRIP Z BRISBANE DO CAIRNS – CO ZOBACZYĆ?
NOOSA HEADS
Noosa nie potraktowała nas zbyt dobrze, deszcz pokrzyżował nam plany i dopiero ostatniego dnia mieliśmy okazję tak naprawdę przekonać się, jak piękne jest to miejsce. I choć nie zdążyliśmy zobaczyć tego co chcieliśmy, to spacer wzdłuż wybrzeża z Sunshine Beach do Dolphin Point (gdzie jak sama nazwa wskazuje można wypatrywać delfinów) wynagrodził te chwile. Alexandria Bay i Hell’s Gate to dwa punkty, które najbardziej mi się podobały. Podobno na trasie można wypatrzyć koale.
Noosa to bardzo przyjemne miejsce na urlop, ale też na szybki przystanek. Piękne miejsce do uprawiania sportów wodnych. Czuję niedosyt, więc na pewno tam wrócimy w drodze powrotnej.
RAINBOW BEACH I INSKIP POINT
Niestety samo Rainbow Beach totalnie mnie nie zachwyciło. Ale po raz kolejny pogoda płatała figle, było niesamowicie wietrznie, a przypływ skutecznie uniemożliwił nam spacer na plażę, gdzie można zobaczyć kolorowe piaski, od których miejscowość wzięła nazwę. Jeśli będziecie w Rainbow Beach koniecznie zajrzyjcie do Cafe Jilarty, gdzie można wypić świetną kawę, pyszne smoothie i zjeść genialne, lokalne, wegańskie lody.
Za to nocleg na Inskip Point, gdzie spędziliśmy dwie noce, zapamiętam do końca życia. Podróżowaliśmy poza sezonem, więc większość pól świeciła pustkami, a my mogliśmy delektować się takim widokiem. Jest to państwowe pole kempingowe, więc opłata za nocleg za osobę wynosi ok. $6.00. Piękne widoki, gotowanie na świeżym powietrzu z widokiem na ocean, dwa kroki na plażę i genialne zachody słońca to znak, że naprawdę warto spędzić tu chwilę.
Rainbow Beach to idealny punkt wypadowy na Fraser Island (musieliśmy odpuścić, bo w jeepie popsuła się skrzynia biegów umożliwiająca przełączenie na tryb 4 na 4). Prom pływa dosłownie co kilkanaście minut, a koszt to $120 w dwie strony, dodatkowo trzeba wykupić pozwolenie na jazdę po plaży (to kolejne $50). To co widzicie na zdjęciach po drugiej stronie brzegu to właśnie Fraser Island.

TIN CAN BAY DOLPHIN CENTRE
Z Inksip Point do Tin Can Bay to zaledwie 40 minut. Jednak warto wstać wcześnie, aby zdążyć do Dolphin Centre przed 8 rano, bo to właśnie o tej porze codziennie odbywa się karmienie delfinów. Wstęp kosztuje $5.00, a kolejne tyle trzeba zapłacić za jedną rybkę, którą możemy nakarmić delfina. Centrum prowadzone jest przez wolontariuszy, a karmione delfiny żyją na wolności. Wszystko zaczęło się, gdy w latach 50. zraniony delfin pojawił się przy plaży zaraz obok Barnacles Cafe, mieszkańcy zaczęli dokarmiać delfina, który gdy już wyzdrowiał, regularnie wracał do zatoki, gdzie lokalsi chętnie dokarmiali delfina.
Teraz przypływa regularnie 4-5 delfinów, których zgodnie z prawem nie można dotykać. Jak widzicie na zdjęciach nawet wolontariuszki trzymają ręce na brzuchu tak, aby nie dotykać tych uroczych wodnych ssaków. Skubane popisywały się, choć nikt ich nigdy nie trenował. Po karmieniu odpłynęły w swoją stronę.
MARYBOROUGH
Jakie to było dla nas zaskoczenie! Maryborough to miasto z ogromnym bagażem historii (jak na Australię oczywiście) i głębokimi korzeniami industrialnymi. Jest to ośrodek wydobycia węgla kamiennego, złota, a także prężnie działający ośrodek przemysłowy, gdzie np. produkuje się wagony kolejowe dla Queensland Rail.
Spacer po Maryborough to jakby podróż w czasie. Widać tu kolonialne wpływy, a pięknie zachowane budynki z XIX i XX wieku sprawiają jakbyśmy byli w innej epoce. Szczęśliwie trafiliśmy na lokalny market, który odbywa się w każdy czwartek i mieliśmy okazję popodglądać mieszkańców. Zjedliśmy genialnego grillowanego ananasa z karmelem od przemiłej pani, a po spacerze usiedliśmy w wehikule czasu jakim się okazał Central Hotel. My i sama starszyzna miasta, która wyjątkowo chętna była do pogawędek o naszej podróży. Podejrzewam, że do tej pory rozmawiają tam o nas. Wypiliśmy zimne piwo z towarzystwem, kupiliśmy zdrapki (nic nie wygraliśmy) i zatopiliśmy się w atmosferze tego miasta.
Przyjechaliśmy tam bez najmniejszych oczekiwań, a wyjechaliśmy z pięknymi wspomnieniami.
HERVEY BAY
Hervey Bay to urokliwa miejscowość, wzdłuż której ciągną się piękne plaże. Wzdłuż okolicznych plaż wije się deptak, ścieżki rowerowe, place zabaw, a także darmowy park wodny. To idealne miejsce żeby przystanąć, schronić się w cieniu palm i urządzić sobie piknik, bo oczywiście publicznych grillów nie brakuje.
Warto zajrzeć też na Urangan Pier, który był przedłużeniem sieci kolejowej i służył przede wszystkim do transportu ładunków z i na statki. Wyobrażacie sobie, że molo mierzyło ponad kilometr, a dokładnie 1107 metrów? W 1985 roku molo zostało zamknięte a 239 metrów mola zostało zburzonych. Miejscowa ludność się zbuntowała i Urangan Pier został przekazany urzędowi miasta.
Z mola rozpościera się piękny widok na plaże, gdzieniegdzie odważni próbowali swoich sił na windsurfingu, a po wzburzonej tafli wody dryfowały pelikany. Nikogo nie dziwił też fakt, że na molo stało kilku rybaków, próbujących złowić coś na kolację.

SEVENTEEN SEVENTY
Seventeen Seventy albo po prostu 1770 czy Town of 1770 to urokliwe miasteczko, które swoją nazwę wzięło od historycznego zdarzenia, jakim było pojawienie się w okolicy kapitana Cooka. To drugi przystanek tegoż kapitana w Australii, a pierwszy w stanie, który teraz nazywamy Queensland. Jest to również miasto, którego numeryczna nazwa jest najwyższą na świecie.
Czy warto tu zajrzeć? Oj tak!
ROCKHAMPTON
Rockhampton to australijska stolica wołowiny, na każdym kroku można spotkać tu przypominającą o tym fakcie ogromną statuetkę krowy. Przed wjazdem do miasta, a także po wyjeździe z niego pola, na których pasły się krowy ciągnęły się w nieskończoność.
W Rockhampton warto zajrzeć do darmowego ZOO oraz ogrodów botanicznych. Egzotyczna roślinność, kolorowe papugi latające na wolności, kangury, koale, ale także przerażające krokodyle i węże.
CAPE HILLBOROUGH
Cape Hillborough to park narodowy, w którym podczas wschodu i zachodu słońca można spotkać kangury na plaży! Niestety nie mieliśmy jak dojechać tam właśnie o takich porach dnia, więc musieliśmy zadowolić się jedynie piękną, rajską i totalnie bezludną plażą. Choć mam nadzieję, że w drodze na południe zajrzymy tam o wschodzie słońca, aby przywitać kangury na plaży z samego rana.
AIRLIE BEACH
Airlie Beach to punkt wypadowy na Whitsundays Islands, dlatego miasteczko pełne jest turystów i backpackersów. Samo Airlie Beach było urokliwe, znajduje się tu usiany białymi żaglówkami port i basen miejski zaraz nad oceanem.
Zatrzymaliśmy się na polu kempingowym położonym w lesie oddalonym 20 km od Airlie Beach. Od kempingu dzieliło nas zaledwie kilka kilometrów od Cedar Creek Falls. Jednak ze względu na wysokie temperatury i suszę po wodospadzie nie było śladu. Cudownie jednak było się schłodzić w wodzie, która w przeciwieństwie do tej w oceanie czy basenie była orzeźwiająco zimna.
WHITEHAVEN BEACH I WHITSUNDAYS ISLAND
Oto proszę państwa miejsce, które nas rozłożyło na łopatki. Wiedziałam, że będzie pięknie, nie spodziewałam się jednak, że aż tak. Whitehaven Beach to najpiękniejsza plaża jaką w życiu widziałam. Aby się tutaj dostać trzeba wykupić zorganizowaną wycieczkę. Po dopłynięciu do wyspy z grupą poszliśmy na punkt widokowy Hill Inlet, z którego rozpościerał się bajkowy widok na plażę oraz znany wszystkim z pocztówek widok na pozawijane przez silne prądy piaski, które tworzą coś na kształt spirali.
Piasek był niezwykle miękki, woda krystalicznie czysta. Można nawet ze sporej odległości wypatrzeć ogromne płaszczki, których było tu naprawdę sporo. Jednym słowem raj.
W drodze powrotnej mieliśmy przystanek na snorkelling, gdy po raz pierwszy w życiu mogłam podziwiać rafę koralową. Podwodny świat okazał się kolorowy, zaskakujący i wciągający!
BOWEN
Bowen słynie z najlepszych mango w Australii, więc przy wjeździe do miasta postawiono ogromne mango, z którym nie mogliśmy sobie odmówić zdjęcia.
Zatrzymaliśmy się też przy Horseshoe Bay i wspięliśmy się na punkt widokowy Rotary Lookout. Było tam kilka ścieżek spacerowych, z których o różnych porach roku można obserwować żółwie czy delfiny, jednak upał dawał się nam mocno we znaki, więc ruszyliśmy dalej w drogę.
TOWNSVILLE
Przyznam, że Townsville to było dla mnie spore zaskoczenie. Nie miałam co do tego miasta żadnych oczekiwań, a pozostawiło po sobie magiczne wspomnienia. Nie dość, że w maleńkiej galerii sztuki trafiliśmy na wernisaż, gdzie mogliśmy spróbować lokalnego piwa, to podczas pływania kajakami wzdłuż plaż widzieliśmy kilkadziesiąt żółwi, kilka płaszczek, delfina (choć ludzie z brzegu krzyczeli, że to rekin – cóż, chyba nigdy się nie dowiemy co to było) oraz diugonia (wygooglujcie koniecznie!).
MAGNETIC ISLAND
Na Magnetic Island można dostać się promem z Townsville. Można przeprawić się autem bądź wypożyczyć je na miejscu. Podobno transport publiczny pomiędzy najpopularniejszymi punktami na wyspie działa całkiem sprawnie.
My dzień na wyspie zaczęliśmy od spaceru wzdłuż trasy Forts Walk, bo to właśnie tutaj najłatwiej wypatrzeć koale. Podeszłam do tego nieco sceptycznie, bo już nie raz obiecano nam, że zobaczymy te urocze stworzenia w ich naturalnym środowisku i zawsze kończyło się to fiaskiem. Ale nie tym razem! Już po kilku minutach wypatrzyliśmy śpiocha na drzewie! I to małego słodziaka, który nic sobie nie robił z naszego towarzystwa i spał w najlepsze.
Ze szczytu rozpościerają się piękne widoki na wyspę. Trasa jest dosyć krótka i niezbyt trudna, a po drodze spotkaliśmy 5 koali. Następnie wybraliśmy się do Arthur’s Bay ,gdzie próbowaliśmy snorkellingu, ale widoczność była dosyć kiepska. Mimo wszystko, podwodny świat po raz kolejny mnie zauroczył i zamarzyłam o kursie nurkowania.
Na Magnetic Island warto również zajrzeć do Horseshoe Bay (i do lodziarni na genialne gelato!) czy Picnic Bay.
BABINDA
Babinda to już ostatni przystanek przed Cairns. Tak jak pisałam, luty to był naprawdę gorący miesiąc, a na północy o schłodzeniu się w oceanie nie ma mowy z dwóch względów. Po pierwsze, woda często miała nawet 28 stopni, po drugie w tym okresie w wodzie pojawiają się jadowite stingers, a także rekiny i krokodyle, więc kąpać się można tylko w wyznaczonych siatkami punktach. Kiedy więc natknęliśmy się na pięknie położoną rzekę, z krystalicznie czystą i zimną wodą wskoczyliśmy do niej i wychodzić nie chcieliśmy. Cudowne uczucie!
CAIRNS
No i jesteśmy na miejscu! Cairns to urocze miasteczko, z którego można wybrać się na rafę, na wycieczkę do lasu deszczowego czy nad pobliskie wodospady. Ale to będzie już inna opowieść!
Karolina z bloga Moja Australia i świat opisała tę trasę u siebie na blogu. Znajdziecie tam mnóstwo cennych wskazówek, a również kilka innych miejsc, o które warto zahaczyć w drodze z Brisbane do Cairns.
Ufff! Tysiące kilometrów, kilkaset godzin w aucie, kilkadziesiąt odwiedzonych miejsc, milion wspomnień. Kocham życie w drodze, a ten roadtrip zapamiętam na długo. Jak Wam się podobała droga z Brisbane do Cairns?
JAK SIĘ ŻYJE W KLIMACIE TROPIKALNYM? KILKA SŁÓW O ŻYCIU NA PÓŁNOCY AUSTRALII
Jak wygląda życie w klimacie tropikalnym? Początki były trudne, bo jak tylko przyjechaliśmy to od rana lał się z nieba żar, było wiecznie ponad 35 stopni, a wieczorami nadchodziły burze. Deszcz przynosił nieco ulgi, ale praca w takim wilgotnym klimacie dawała mi się we znaki. Prysznic 3 razy dziennie, uciekanie do klimatyzowanych pomieszczeń jeśli tylko się da i wskakiwanie do basenu, który mamy na tarasie.
W pewnym momencie pogoda się popsuła, padało non stop. Temperatura nieco spadła więc w końcu zaczęłam normalnie oddychać i funkcjonować. Od miesiąca były już trzy zagrożenia cyklonem. Tu na północ wiedzie tylko jedna droga (którą pokonaliśmy jadąc do Cairns z Brisbane). Niby autostrada, a tak naprawdę do jeden pas w jedną, drugi w drugą stronę. Przez ilość opadów, w pewnych punktach droga była zalana co natychmiast poskutkowało wykupieniem wszystkich owoców i warzyw i większości puszek z lokalnego Colsa (to sieć supermarketów, który obok Woolwortha są najpopularniejszymi sklepami w Australii). Małym plusem, który dostrzegam jest ogromna kolejka w małym warzywniaku, w którym produkty są wyłącznie dostarczane przez lokalnych rolników. Ceny podobne jak w Colsie, a smak nie do pobicia. Pomidorowe pomidory, czy olbrzymiaste, dojrzałe i słodkie mango. To kolejny plus mieszkania w klimacie tropikalnym – niesamowita ilość owoców i warzyw, o których nigdy dotąd nie słyszałam. Próbujemy powoli, są hity, ale też smaki, które nam nie do końca odpowiadają.
Codziennie zmagam się z wilgotnością powietrza, która wzmaga uczucie gorąca. Trudno wykonywać najprostsze czynności więc naprawdę czekam na zimę, która tutaj podobno jest ulubioną porą roku. W ciągu dnia temperatury sięgają 26-27 stopni, a w nocy spadają do 15. Z oceanu znikają groźne meduzy, można się więc bezpiecznie kąpać. W chwili obecnej kąpać się można tylko w wyznaczonych miejscach czyli siatkach, które są zwykle na plażach strzeżonych. Siatki chronią przed krokodylami, rekinami oraz meduzami. Przy każdej plaży stoją budki, w których znajdziecie butelki z octem, który podobno pomaga w razie oparzenia meduzy.
Co zabawne podobno krokodyle już kilka razy przedostały się do siatek. Skubane w nocy po prostu wyszły z wody i plażą przeszły do siatki. Ja więc widzicie nigdzie nie jest w 100% bezpiecznie.
Palm Cove będzie naszym domem przez najbliższe 3 miesiące. Żyjemy w otoczeniu natury, niedaleko oceanu. Ba, pracuję przy samym oceanie, więc codziennie gdy tylko podnoszę głowę i zerkam na wschód czuję się jak w raju. Wysokie palmy, biała plaża, szumiący ocean, małe wysepki usiane na wodzie.
Po drugiej stronie natomiast rozciągają się góry i soczyście zielone lasy deszczowe, które skrywają mnóstwo wodospadów i jezior. Na razie czas nie pozwala na odkrywanie nowych zakątków, ale listę miejsc do odwiedzenia już sporządziliśmy więc teraz powoli musimy zacząć je odhaczać.
A co można robić w okolicy Palm Cove? Pamiętajcie, że to tu znajduje się Wielka Rafa Koralowa więc jest to idealne miejsce wypadowe na nurkowanie i snorkelling. Niedaleko znajduje się Cairns i Port Douglas. W planach mamy też lot nad oceanem, aby z góry móc podziwiać rafę. Blisko jest też Sky Rail czyli kolejka linowa, z której rozpościera się widok na okolicę oraz las deszczowy. Całkiem niedaleko mamy kilka wodospadów, które przez ostatnie deszcze są jeszcze bardziej spektakularne.
Cairns jest też bazą wypadową na kilka rajskich wysp, my planujemy odwiedzić Fitzroy Island. Więc jak widzicie nudzić się tu nie można.
Warto też podkreślić, że Palm Cove i Port Douglas to typowo turystyczne miasteczka, do których, zjeżdżają się turyści nie tylko z Australii. Wzdłuż głównych ulic jest mnóstwo restauracji, kawiarnii, hoteli z widokiem na ocean. Tu aż chce się przyjeżdżać na wakacje.
Myślicie, że spodobałoby Wam się życie w klimacie tropikalnym?
DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 33
Jesteście gotowi na ostatni tydzień naszego road tripa? Na najpiękniejszą plażę na świecie? Na koale? Delfiny? Żółwie? Zapraszam na północ Australii, gdzie dzieją się cuda.
DZIEŃ 231 – 14.02.2018
Dziś pobudka skoro świt, szybki prysznic i nas nie ma. Równo o 7:30 musimy być w porcie, więc nie ma czasu do stracenia. Odprawiamy się i czekamy na naszą łódkę. Motyle w brzuchu szaleją, bo już za chwilę popłyniemy na najpiękniejszą plażę na świecie.
Wybraliśmy Camira Sailing Adventure ze względu na fakt, że jedzenie, picie (również piwo czy wino w drodze powrotnej), sprzęt do snorkellingu i stinger suit (taki oto uroczy kostium, który ma chronić przed groźnymi w tym okresie meduzami) były zawarte w cenie. W lokalnym biurze podróży udało nam się nawet nieco wytargować cenę i ostatecznie zapłaciliśmy $170.00 za osobę.
Słońce przygrzewa od rana, rozkładamy się z przodu, wiatr rozwiewa włosy a za burtą roztaczają się rajskie widoki. Turkusowa woda, małe wysepki rozsiane na wodzie. Whitsundays to aż 74 wyspy, a my płyniemy na największą z nich. Whitehaven Beach to dziewicza plaża, która ciągnie się przez 7 kilometrów. My płyniemy na jej północną część, a dzień zaczniemy od krótkiego spaceru przez busz na punkt widokowy Tongue Point.
Co innego widzieć nawet setki zdjęć tego miejsca, co innego stanąć twarzą w twarz z tym cudem natury… Kolor wody jest tak krystaliczny, że aż trudny do opisania. Patrzenie na ten biały piasek na tle turkusu i słońca, aż boli. Hill Inlet to punkt, w którym stykają się prądy, a piasek tworzy nieregularne spirale, które dziś tylko delikatnie prześwitują przez spokojne wody oceanu.
Myślę, że stalibyśmy na tym podeście bez końca, lecz temperatura dziś przekracza 35 stopni i naprawdę marzymy o tym, żeby już w końcu postawić nogę na plaży, a potem wskoczyć do oceanu. Wskakujemy w nasze stroje i biegniemy do wody. Zatrzymujemy się przy sporej grupce osób i obserwujemy ogromną płaszczę, która leniwie przesuwa się pod wodą. Podobno w tej lagunie pływa też mały rekin (podobno niegroźny) jednak jakoś nie czekam na spotkanie z nim.
Jak można było się spodziewać woda nie przynosi ochłody ani orzeźwienia. Przy tak wysokich temperaturach w ciągu ostatnich tygodni nie ma co się dziwić. Spacerujemy, robimy zdjęcia, Arek na chwilę odpala drona, a potem siedzimy na brzegu i wpatrujemy się w pocztówkowy krajobraz przed nami. Nigdy w życiu nie byłam w tak pięknym miejscu. To naprawdę niezwykła chwila, która zostanie w mojej pamięci na długo.
Kiedy dochodzi 13 czas wracać na pokład. Dzień się jeszcze nie skończył czeka nas przecież jeszcze snorkelling. Przyznam, że miałam małego stracha, bo jeszcze nigdy nie pływałam w masce z rurką i płetwach. Jak się okazało strach ma wielkie oczy, a bać się nie było czego. Za to po raz drugi tego samego dnia czułam ogarniające mnie szczęście, a w głowie kołatały myśli, że to się nie dzieje naprawdę.
Podwodny świat zrobił na mnie ogromne wrażenie. Kolory rafy koralowej, różne kształty, struktury, a do tego tęczowe rybki wypływające z różnych stron. Naprawdę czułam się jak w bajce „Gdzie jest Nemo?”. W miejscu, w którym pływaliśmy było kilka półek skalnych, na których rafa była wręcz na wyciągnięcie ręki. Ta bliskość była dla mnie szokiem.
Resztę popołudnia spędzamy na pokładzie, podjadając przekąski, pijąc zimne piwo i opalając się. Po powrocie na ląd bierzemy szybki prysznic i idziemy do Fish d’vine najbardziej polecanej restauracji w Airlie Beach z rybami i owocami morza. Restauracja słynie też z ogromnego wyboru rumu, a wchodząc czuć zapach świeżej mięty. Nie pozostaje mi nic innego jak zamówić sobie mohito. Romantyczna kolacja we dwoje – idealne zakończenie walentynkowego dnia.
Ale cóż, komu w drogę temu czas, więc ruszamy dalej. Zatrzymujemy się na kempingu przed Bowen i chyba pierwszy raz mamy obawy co do miejsca, w którym zostajemy. Kemping jest płatny, kosztuje $5.00 od osoby, ale właściciel jest nieco dziwny… Bez roztrząsania tematu idziemy po prostu spać, cieszymy się z obecności kilku aut dookoła…
DZIEŃ 232 – 15.02.2018
Pamiętacie wielką krewetkę? Dziś odwiedzamy wielkie mango! Podobno mango z Bowen są najlepsze na świecie… Trudno mi wydać werdykt, ale zdecydowanie australijskie mango pełne jest słodyczy, której tak trudno szukać w importowanych owocach w Europie. A że sezon nadal trwa, mango prosto z lokalnego sklepiku można kupić za $1.00 za ogromną sztukę.
Jak się okazało Bowen miało do zaoferowania nie tylko mango, ale również piękne widoki. Wiem, że już pisałam nie raz, ale ostatnio upały dają nam się mocno we znaki, więc decydujemy się tylko na krótki spacer na punkt widokowy, mimo że ścieżek trekkingowych jest tu zdecydowanie więcej. Spotykamy też uroczą kookaburrę siedzącą nadzwyczaj spokojnie.
Dziś chcemy dotrzeć do Townsville, gdzie czeka na nas znajoma. Znajoma z mieszkaniem, łóżkiem, wiatrakiem i basenem. Lubię to.
Kiedy docieramy do miasta termometr wskazuje tryliard stopni, więc decydujemy się na obiad w klimatyzowanej knajpie, a potem wizytę w lokalnej galerii, gdzie nie dość, że możemy podziwiać sztukę lokalnych artystów, to możemy również oddychać bez problemów.
Czas na kolację, ale przygotowujemy ją już u znajomej, w towarzystwie zimnej Corony i niekończących się plotek.
DZIEŃ 233 – 16.02.2018
Podróże, podróżami, ale jak dobrze pamiętacie nasz road trip ma cel – znalezienie pracy na północy, która pozwoli nam przedłużyć wizę. Od rana więc w towarzystwie wiatraka nastawionego prosto na twarz (hej! dziś w Townsville najcieplejszy dzień od kilku lat, temperatura odczuwalna to 42 stopnie…), zaczynam robić kurs on-line RSA (Responsible Service of Alcohol), który jest niezbędny, aby podjąć pracę jako kelnerka. W międzyczasie szukamy pracy. Kiedy już pozałatwialiśmy najważniejsze sprawy, wskakujemy do basenu. Naprawdę wierzcie mi na słowo, ale funkcjonowanie w tak wilgotnym i gorącym klimacie może dać w kość.
Wieczorem idziemy do miasta, bo podczas wczorajszych odwiedzin galerii dostaliśmy zaproszenie na wernisaż nowootwartej wystawy o japońskiej mandze. Jest muzyka na żywo, przedstawiciele japońskiej ambasady, rewelacyjna wystawa o mandze, a także przekąski i lokalne wino i piwo. Siadamy na tarasie, patrzymy na oświetlone ulice Townsville i oboje jesteśmy zaskoczeni jak nam się podoba to miasto. Z oddali widać Magnetic Island, na którą wybieramy się już jutro rano.
DZIEŃ 234- 17.02.2018
Wstajemy wcześnie, bo prom mamy o 9. Zdecydowaliśmy się na zabranie na wyspę auta, aby być nieco bardziej elastycznym i na bieżąco decydować co robimy.
Całe szczęście od rana niebo zasnute jest chmurami, a temperatura jest zdecydowanie niższa niż wczoraj. Dzień na wyspie zaczynamy od spaceru wzdłuż trasy Forts Walk, gdzie podobno na drzewach lubią wylegiwać się koale. Przyznam szczerze, że jakoś trudno mi w to uwierzyć, byliśmy już na Stradbrooke Island i przeszliśmy spory kawałek przy Noosa Heads, gdzie miały czekać na nas koale – nie widzieliśmy ani jednej.
Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy już po kilku minutach marszu wypatrujemy malucha, który sobie smacznie śpi na eukaliptusie. Mocno muszę się powstrzymywać, żeby nie zacząć skakać i piszczeć z radości. Po chwili przechodząca para wskazuje nam jeszcze jedną koalę, która śpi na wysokości naszego wzroku. Skubane, naprawdę dobrze potrafią się zamaskować.
Spacer więc uznajemy za niezwykle udany. Po drodze spotkaliśmy 5 koali, wszystkie śpiące i zwisające z drzew w bardzo uroczych pozach. Z samego szczytu roztaczały się bajkowe widoki na otaczające nas zielone góry, pobliskie Townsville i małe wysepki rozsiane dookoła. Forty zaś były ciekawostką, gdyż są pozostałością po fortyfikacji z II wojny światowej.
Magnetic Island znane jest również z pięknej rafy koralowej, więc nie może być inaczej: kierujemy się do Arthur’s Bay, gdzie wskakujemy w wynajęte kostiumy, płetwy, zakładamy maski i rurki i płyniemy na lewą stronę zatoki, gdzie podobno rafa jest najpiękniejsza. Cóż, to chyba przez mocne prądy, ale w wodzie nie widać prawie nic. Widoczność jest naprawdę słaba i mimo, że w niektórych punktach widać i rafę i rybki, to kolory są totalnie szarobure. Dla mnie to mimo wszystko spore przeżycie, więc wychodzę z wody jako ostatnia.
Słońce wyszło zza chmur, więc rozkładamy się na ręcznikach i chłoniemy tą piękną chwilę. Na plaży jesteśmy prawie sami.
Czas jednak płynie nieubłaganie, więc żeby choć jeszcze troszkę poznać wyspę jedziemy w kierunku Horseshoe Bay. Znajoma zabiera nas do swojej ulubionej lodziarni, gdzie gelato roztapia się zanim zdążymy jeszcze je polizać. Horseshoe Bay to kolejna urokliwa zatoka. Wzdłuż głównej ulicy ciągnie się sznur restauracji i kawiarni, a turyści licznie wylegują się nad wodą i chłodzą w oceanie. Warto pamiętać, że na północy, szczególnie latem, można kąpać się tylko w wyznaczonych przez ratowników strefach. Strefy te to tak naprawdę ogromne siatki, które mają chronić przed krokodylami, rekinami i meduzami. Jakkolwiek abstrakcyjnie to nie brzmi, pływanie w otwartym oceanie może być naprawdę niebezpieczne, więc lepiej nie ryzykować.
Picnic Bay to nasz ostatni przystanek. To właśnie tu organizujemy sobie mały piknik i wskakujemy do wody i obserwujemy śmiałków, którzy skaczą do wody z małego molo. Arek tradycyjnie ucina sobie drzemkę.
Droga powrotna na promie mija nam wyjątkowo szybko. Na niebie rozpoczyna się piękna gra kolorów i świateł, z jednej strony obserwujemy zasnute niebo głębokim granatem, na którym gdzieniegdzie pojawiają się pierwsze błyskawice. Burza wisi w powietrzu.
Aby podejrzeć Townsville z góry, wystarczy wjechać bądź jak dziesiątki aktywnych lokalsów, wspiąć się czy nawet zbiec na pobliską Castle Hill. Góra położona jest w samym centrum i jak sobie pewnie wyobrażacie rozciąga się z niej bajkowy widok. Szczególnie teraz, o zachodzie słońca. To idealne zakończenie dnia.
DZIEŃ 235 – 18.02.2018
Dziś też nie ma leniuchowania. Niedzielę spędzimy aktywnie! O 7:30 stawiamy się u znajomej znajomej, która pożyczy nam swoje kajaki. Ten road trip pełen jest pierwszych razów! To będzie nasz pierwszy raz na kajaku na oceanie. Po uzyskaniu kilku podstawowych wskazówek, jak operować wiosłem, jak utrzymywać balans, ruszamy na poszukiwanie żółwi. Podobno ukochały sobie jedną z plaż całkiem niedaleko. Zaledwie po kilku minutach wiosłowania na powierzchni wody pojawia się głowa żółwia i równie szybko znika. Muszę uważać, żeby z tej radości nie wpaść do wody! Nie wiem dlaczego wyobrażałam sobie, że będą przepływać obok i będziemy mogli obserwować zaledwie cień, a tu się okazuje, że one po prostu wypływają na powierzchnię żeby zaczerpnąć powietrza, czasami nawet się nieco rozejrzą i znikają. Na horyzoncie zauważamy kilkanaście tych uroczych stworzeń.
Płyniemy do końca zatoczki, gdzie jest nieco płycej i często można wypatrzeć ogromne płaszczki. Niestety, tym razem nie ma tu żadnej. Płyniemy z powrotem, gdy nagle jacyś ludzie z brzegu zaczynają krzyczeć głośno i wyraźnie:
– rekin!
I rzeczywiście coś przepływa zaledwie dwa może trzy metry od Arka kajaka. Wszyscy mamy mętlik w głowach, bo sposobem pływania przypominał raczej delfina niż rekina. Jednak był nieco ciemniejszy niż zwykły delfin… Cóż, to już na zawsze pozostanie wielką zagadką.
Po zaledwie kilku metrach przy samym brzegu pojawia się czarna, olbrzymia plama. I mamy powtórkę z rozrywki. Ludzie z brzegu krzyczą, że to rekin, ale tym razem mamy pewność, że to płaszczka. Skubana odpływa od brzegu, przepływa pod kajakiem naszej znajomej i pięknie przed nami rozkłada swoje skrzydła. Ogromna była!
Po chwili wypatrujemy kolejną… Matko! Żółwie, płaszczki delfino-rekiny…
Kiedy już jesteśmy prawie na mecie, zagaduje do nas kolejna para z brzegu (ludzie są tu naprawdę życzliwi) i mówią, że w pobliżu pływa kilka diugoni (tylko sobie zobaczcie jakie to kosmiczne stworzenie!). Przystajemy na chwilę, a tu co kilka minut coś wielkiego wynurza się z wody, aby zaczerpnąć powietrza. Myślałam, że nic już nas nie zaskoczy, a tu proszę bardzo!
Na obiad wpadają kolejni znajomi, jest domowa pizza i piwko pite w basenie. Nagle ktoś dzwoni. Kiedy odbieram okazuje się, że dostałam zaproszenie na dzień próbny już w środę. I to w wymarzonym Palm Cove! No cóż, świętujemy dalej, a wieczorem oglądamy film na kanapie, na którym tradycyjnie zasypiam w połowie.
DZIEŃ 236 – 19.02.2018
Dobre wiadomości przyspieszyły nieco nasze plany. Dziś więc jedziemy przed siebie, bez zbędnego zatrzymywania się.
Ale chyba oczywistą oczywistością jest, że gdy mijamy winiarnię, w której produkuje się wino z lokalnych owoców w tym z mango, to zatrzymać się wręcz musimy? Degustujemy 10 różnych win, porto i likierów. Mango i liczi były genialne! Likier bananowy i wino z lokalnych śliwek również. W Australii w wielu winiarniach można wykupić degustację (w tej degustacja 5 win kosztowała $5.00), ale przy zakupie jakiejkolwiek butelki wina za degustację się nie płaci. I tak zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami dwóch butelek – pierwszą wypijemy, gdy znajdziemy mieszkanie, drugą gdy Arek dostanie pracę. Pani właścicielka była niezwykle miła i strasznie fajnie było porozmawiać o tym jak pozyskują owoce od lokalnych farmerów. Plus dorzuciła nam pół butelki wina za darmo – chyba też nas polubiła!
Dopiero gdy jesteśmy już w pobliżu kempingu, zatrzymujemy się w Babinie, gdzie znajduje się krystalicznie czysty górski potok, z cudownie zimną wodą. Takiego orzeźwienia nam trzeba! Rozkładamy się na kocu, Arek łapie popołudniową drzemkę, a ja sobie czytam.
Na kemping docieramy dosyć wcześnie, udaje nam się nawet ugotować kolację przed zachodem słońca. To był dobry dzień. Dacie wiarę, że to już prawie koniec?
DZIEŃ 237 – 20.02.2018
Szybkie śniadanie i trzeba działać! Jedziemy do Cairns, gdzie chwilę pływamy w darmowym basenie tuż nad oceanem, bierzemy prysznic, a potem idziemy na szybkie zakupy, bo muszę kupić czarną koszulę, spódniczkę i buty do pracy. Popołudnie upłynęło mi na kończeniu kursu RSA (120 pytań teoretycznych + wirtualny kurs, na którym wybiera się odpowiednie odpowiedzi w związku z pytaniami na filmikach + trzeba nagrać odpowiedzi audio na zadane pytania) i umawianiu nas na oglądanie mieszkań. Mózg mi paruje! Wracamy na ten sam kemping. Hej! Ostatnia noc w namiocie na dachu… Mam wrażenie jakbyśmy wyjechali wczoraj…
DZIEŃ 238 – 21.02.2018
Od rana mamy umówione 3 mieszkania do oglądania. Pierwsze bardzo nam się podoba, ale oddalone jest od mojej pracy o 11 km, drugie jest genialne – basen, klimatyzacja, nowy, piękny dom, a cena nadal niższa niż za pokój w Brisbane. Trzecia opcja jest tragiczna, granny house na tyłach innego domu. Wybór jest prosty. Możemy wprowadzić się w piątek! Do tego czasu zostajemy w domu z Airbnb.
To co? Trzymacie za mnie kciuki? Dziś mój dzień próbny! Restauracja znajduje się przy luksusowym hotelu, więc mam nieco stracha, bo do tej pory pracowałam raczej w bardziej casualowych kawiarniach i restauracjach.
Poszło w miarę dobrze! Pracę dostałam, a gdy wróciłam do domu okazało się, że Arek ma dzień próby już jutro w innej restauracji. To Palm Cove nam sprzyja, nie sądzicie?
I tak właśnie dobiegł końca nasz miesięczny road trip. Wszystko co dobre szybko się kończy… Ale wiecie co? Za trzy miesiące znów ruszymy w podróż. A że żyjemy teraz w małym raju położonym pomiędzy oceanem, górami i lasem deszczowym to jestem pewna, że będziemy mieli co robić.
DZIENNIKI Z PODRÓŻY – TYDZIEŃ 32
Kolejny tydzień w drodze na północ Australii. Posuwamy się powoli, próbując delektować się każdym dniem. Jesteście ciekawi jak wygląda codzienne życie w podróży? Co można zobaczyć w północnym Queensland? Jak żyje się w aucie? Zapraszam na najnowsze dzienniki z podróży!
DZIEŃ 224 – 7.2.2018
Budzik dzwoni o 6, jednak jakoś ostatnio śpi mi się tak dobrze, że nastawiam drzemkę, a potem go nieświadomie wyłączam i budzę się zaraz przed 7. Warto dodać, że zasnęłam o 21:30, więc jak widać klimat mi służy!
Spaliśmy przy otwartych klapach w namiocie, zostawiliśmy jedynie część z moskitierą. Kiedy więc otwieram oczy widzę ocean i tę niesamowicie turkusową wodę. To właśnie szum oceanu tak mnie otulił do snu.
Poranek mija nam standardowo, czyli ja zajmuję się śniadaniem, Arek zwija namiot. Czas i tak mamy całkiem niezły, bo przed 8 wyjeżdżamy w stroję miasta. Jedziemy do biura, w którym rezerwujemy miejsce na promie, wykupujemy pozwolenie na jazdę po plaży i kemping na Fraser Island. Hej! Już za parę chwil będziemy na największej na świecie wyspie piaskowej!
Wstępujemy do sklepu, robimy zapasy jedzenia i wody, a Arek w międzyczasie testuje auto. Pamiętacie jak wczoraj pisałam, że coś nam zaczęły szwankować biegi, które pozwalają przełączyć tryb jazdy na 4 na 4? Arek próbował rano, wszystko działało. Próbuje teraz, nie działa. Na wyspie piaskowej, gdzie nie ma żadnych dróg, a poruszać się można wyłącznie autami z napędem na cztery koła to może być problem… Jedziemy do mechanika, który stwierdza, że to wina kabla. On oczywiście takiego nie ma, ale daje nam namiar na sklep i mechanika w Gympie (jakieś 50 minut jazdy od nas). Dzwonimy, ten też nie naprawi, daje namiar na kogoś w Harvey Bay (jakieś 2 godziny jazdy od nas). Ten mówi, że musi zrobić najpierw diagnostykę.
Po krótkiej naradzie stwierdzamy, że odpuszczamy i oddajemy bilety. Cóż, najwidoczniej tak miało być. Smutno nam jak cholera, ale co zrobić? Nic na siłę.
Lądujemy w tej samej kawiarni co wczoraj, aktualizujemy CV i zaczynamy wysyłać pierwsze aplikacje o prace na północy. Trzymajcie kciuki, żeby ktoś się odezwał!
Kiedy zbliża się 13 pakujemy komputery i ruszamy z powrotem na nasz kemping. To nasze małe pocieszenie po nieudanej wyprawie na Fraser. Zajadamy arbuza, kąpiemy się w oceanie, opalamy się. Ja potem piszę, Arek czyta, bo wciągnął się w Bechawiorystę Mroza i stracił kontakt z rzeczywistością.
Kolejna kąpiel w oceanie, obiad, odpoczynek, a potem długi spacer przy zachodzie słońca na sam koniec półwyspu. Nadal nie mogę się nadziwić jak tu pięknie…
DZIEŃ 225 – 8.2.2017
Wstajemy skoro świt, tym razem nie ma wymówek, a tym bardziej drzemek. Przed 8 musimy być w Tin Can Bay, a czeka nas jakieś 40 minut jazdy. Jesteśmy już coraz sprawniejsi w rozkładaniu i składaniu całego majdanu. Szybkie śniadanie i w drogę. Ostatni raz spoglądam na naszą plażę i jedziemy.
Na koniec półwyspu docieramy nieco przed 8. Zastanawiacie się pewnie, gdzie nam się tak spieszy? W Tin Can Bay jest maleńkie centrum prowadzone przez wolontariuszy, w którym co rano odbywa się karmienie delfinów. Kiedy przyjeżdżamy w małej zatoczce pływają już 3 delfiny. Wchodzimy po kostki do wody i wysłuchujemy historii wolontariuszy, którzy chętnie opowiadają o tych niezwykle sympatycznych stworzeniach.
Prawo zabrania dotykania dzikich delfinów, tak więc nawet wolontariusze stoją z rękoma skrzyżowanymi ponad wodą. Jako że te akurat delfiny przypływają tu od lat wiedzą czego się spodziewać, więc popisują się na całego. Ocierają się o nogi, robią fikołki, ruszają pyszczkiem.
Kiedy przychodzi moment karmienia, wszyscy wychodzimy z wody i kierujemy się do małego okienka odebrać rybki, którymi będziemy karmić delfiny. Każdy po kolei wchodzi do wody i delikatnie podaje delfinowi rybę. To wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy, ale niesamowite było to uczucie, gdy było się tak blisko.
Potem siadamy z boku i obserwujemy jak wolontariusze karmią delfiny resztą rybek z ich dziennego przydziału. Są tu trzy dorosłe okazy i jeden maleńki – najbardziej uroczy. Kiedy jedzenie się skończyło delfiny powoli odpływają, a my pozostajemy na brzegu jeszcze przez chwilę z uśmiechem na ustach.
Tin Can Bay jest pięknie położone, dużo tu też łódek usianych w marinie. Aż chciałoby się zostać nieco dłużej, lecz jeśli będziemy jeździć w takim tempie to nigdy nie dojedziemy do Cairns.
Kolejny przystanek w Maryborough. Najpierw zaliczamy szybki, gorący i w dodatku darmowy prysznic, a potem niespiesznie ruszamy odkrywać to miasto. Już gdy przejeżdżaliśmy jego ulicami wiedzieliśmy, że nam się tu spodoba. Stare, poindustrialne budynki z końca XIX wieku to miła odmiana po tych wszystkich „nowych” australijskich miastach, które odwiedziliśmy do tej pory. Akurat dzisiaj w mieście odbywa się targ, więc to właśnie tam kierujemy swoje kroki. Warzywa, owoce, miód, skórzana galanteria, ale także niemiecki wurst czy wypatrzona polska kapusta kiszona w słoiku!
Dopada nas pierwszy głód, więc decydujemy się na kawałek grillowanego ananasa z domowym karmelem i kokosem… Niebo w gębie!
Leniwie spacerujemy, co rusz przystajemy, bo przy wielu budynkach są tabliczki z historią danego miejsca. Trochę przypomina mi to miasteczko z amerykańskiego westernu. Zaglądamy do miejscowego second handu, idziemy nad rzekę, która jest tu wyjątkowo zamulona i wygląda niezbyt atrakcyjnie. Na koniec postanowiliśmy zajrzeć do pubu, który mieści się w starym hotelu. Na wysokich krzesłach barowych siedzi śmietanka towarzyska miasta, no i należy dodać że swoim przyjściem wzbudzamy spore zainteresowanie, a przy okazji zaniżamy również średnią wieku.
Zamawiamy po piwku i siadamy przy barze. Zaraz zaczynają się pierwsze pytania i tak oto nawiązujemy dialog nie tylko z barmanką, ale i z panami w wieku mojego dziadka. Przestrzegają przed krokodylami, polecają grę w zdrapki i chwalą za rozmiar pitego piwa. Czas się tu zatrzymał. Na ścianach wiszą tablice z wynikami lokalnych rozgrywek piłkarzyków i bilarda, w kącie stoją maszyny do gry, a ceny piwa tylko zachęcają do częstego spożycia.
Z bólem serca wychodzimy, ale żegnamy się jakbyśmy byli dobrymi przyjaciółmi.
Maryborough zdecydowanie zapamiętamy na długo, ale nie macie wrażenia jakby zbyt długo nie było nas nad oceanem? Ja tak właśnie czuję, więc jedziemy do Hervey Bay, w którym rozkładamy się na ławeczkach i na szybko przygotowujemy kanapki z oliwkami, pomidorkami i szpinakiem. Głód zaspokojony, więc czas na mały spacer. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się ścieżka rowerowa, a przy niej mnóstwo atrakcji dla dzieciaków. Kreatywne place zabaw, darmowy park wodny, wszędzie są ławeczki, grille, a po drugiej stronie ulicy ciągnie się sznur kawiarni, restauracji i sklepików.
Dopada nas jakieś ogólne zmęczenie, więc rozkładamy kocyk w cieniu i zarządzamy półgodzinną drzemkę. Idealne, leniwe, wakacyjne popołudnie, nieprawdaż?
Po drzemce jedziemy w kierunku mariny po drodze zatrzymując się przy molo. Urangan Pier był przedłużeniem sieci kolejowej i służył przede wszystkim do transportu ładunków z i na statki. Wyobrażacie sobie, że molo mierzyło ponad kilometr, a dokładnie 1107 metrów? W 1985 roku molo zostało zamknięte a 239 metrów mola zostało zburzonych. Miejscowa ludność się zbuntowała i Urangan Pier został przekazany urzędowi miasta.
Z mola rozpościera się piękny widok na okoliczne plaże, gdzieniegdzie odważni próbowali swoich sił na windsurfingu, a po wzburzonej tafli wody dryfowały pelikany. Wiatr dawał nieźle w kość i dojście na sam koniec mola wcale nie było łatwe.
Szybki przystanek w marinie i już nas nie ma. Jedziemy, bo słońce już zachodzi, a przed nami jeszcze kawał drogi. Docieramy już po zmroku, ale dobrą wiadomością jest światło w toaletach! Dziś taki luksus, proszę państwa. Stoimy na parkingu w parku, rozkładamy namiot, ja zajmuję się kolacją, a potem przy herbatce, pod gwiazdami oboje czytamy. Dobranoc!
DZIEŃ 226 – 9.2.2017
Wstajemy w miarę wcześnie, pakujemy torby i idziemy na basen. Stwierdziliśmy, że trening + ciepły prysznic w cenie $2,50 to dobra inwestycja. Kiedy docieramy okazuje się, że na basenie od rana panuje ruch, bo za kilka chwil rozpoczną się lekcje zumby w wodzie. Długo nie myśląc zapytałam prowadzącej czy mogę dołączyć i tak kilka chwil później wywijałam w wodzie z roześmianymi kobietami w wieku mojej babci. Te zajęcia to darmowa inicjatywa urzędu miasta. Bawiłam się wyśmienicie, przy tym pogadałam sobie z niezwykle sympatycznymi i otwartymi paniami, które gorąco mnie zapraszały na kolejne zajęcia. To wszystko wydawało mi się tak nierealne. Ja, rzucona gdzieś w przypadkowym miejscu na mapie Australii, ćwiczę zumbę o 8 rano. Tak mnie to naładowało pozytywną energią, że uśmiech nie schodził mi z ust przez resztę dnia.
Po gorącym prysznicu (hej! Nałożyłam nawet odżywkę na włosy!) zmierzamy do pobliskiej kawiarni, która położona jest we foyer kina. Arek zamawia kawę, a my w międzyczasie wchodzimy do The Paragon, w którym raz na miesiąc organizowane są projekcje filmowe. Na początku lat 60. kino kupiło małżeństwo – Marietta i Carmelo Riccardi, którzy prowadzili biznes aż do 1998 roku, kiedy to ze względu na wiek nie byli w stanie sami puszczać filmów. W 2007 roku Merissa, wnuczka Riccardich odkupiła od nich kino i od tego czasu wraz z mężem remontują budynek. W foyer otworzyli wspomnianą kawiarnię, w której serwują genialną kawę (kawy nie lubię, a posmakowałam od Arka i powiem Wam, że była to pierwsza kawa jaką kiedykolwiek spróbowałam i mi smakowała), domowe ciasta czy śniadania. Raz w miesiącu puszczają klasyki kina i tak 17 lutego odbędzie się projekcja Pretty Women! Oczywiście moje koleżanki z zumby siedzą przy stoliczkach na zewnątrz i żwawo do mnie machają.
Czas opuszczać Childers, choć muszę przyznać, że to na takie właśnie doświadczenia najbardziej liczyłam podczas tej podróży. Przed nami prawie dwugodzinna droga, więc nie ma na co czekać. Stajemy w Bundenburgu żeby zatankować auto i ruszamy dalej, choć żałuję, że nie stanęliśmy i nie zrobiliśmy sobie zdjęcia z wielką butelką ginu. Bundaberg słynie, po pierwsze z produkcji wspomnianego trunku oraz oranżad, w takich charakterystycznych, beczułkowatych buteleczkach dostępnych w całym kraju. My jednak sprawnie przejeżdżamy przez most, gdzie rzeka wygląda naprawdę pięknie i przez ułamek sekundy można było pomyśleć, że jesteśmy w Europie.
Następny przystanek w miejscowości 1770. Zdziwieni? Ano nazwa dosyć charakterystyczna i na wielu znakach oznaczona jest jako Town of 1770, choć oficjalnie miasto to nazywa się Seventeen Seventy. Miasto to mieści się między Zatoką Bustard a Morzem Koralowym i dziś trafiło na szczyt mojej australijskiej listy rzeczy wartych zobaczenia. Seventeen Seventy to maleńkie, ale niezwykle malownicze miasto, w którym w roku 1770 Kapitan Cook postawił stopę. Spokojna, turkusowa woda, biały piasek, masywy górskie w tle… Z takim właśnie widokiem jemy lunch przygotowany na szybko na ławce zaraz przy plaży. Potem chwila orzeźwienia w wodzie, wylegiwanie się na słońcu i z powrotem lądujemy w aucie. Podjeżdżamy jeszcze na punkt widokowy, z którego rozpościera się widok na całą zatokę. To naprawdę jeden z piękniejszych widoków jakie przyszło mi oglądać w Australii.
Oboje potrzebujemy na chwilę skorzystać z Internetu, wysłać kilka CV, odpisać na maile, więc jedziemy do biblioteki w Agnes Waters. O 17 zamykają dlatego dokładnie o tej porze wychodzimy i ruszamy w dalszą drogę. Do naszego miejsca noclegowego zostało nam ponad 100 km, więc jedziemy.
Po drodze mijamy malownicze pola, zielone góry, pastwiska. Obrazek jak z polskiej wsi. Docieramy jeszcze przed zachodem słońca, ja w ekspresowym tempie przygotowuję makaron na kolację, Arek rozkłada namiot. Wieczorna rutyna.
Po kolacji odpoczynek z książką w ręku, a potem łączymy się na Skypie z rodziną.
DZIEŃ 227 – 10.2.2017
Jakiś dziwny był ten dzień. Ani za dużo nie zrobiliśmy, ani za daleko nie zajechaliśmy. Rano odbywamy kolejny rodzinny telefon, a potem jedziemy prosto do Gladstone. W planach mamy pracę w bibliotece – wysyłanie CV, ogarnięcie paru blogowych spraw i generalny research co powinniśmy zobaczyć w okolicy.
Poranek mija bardzo pracowicie, wychodzimy tylko na szybki lunch, a po powrocie zastajemy tak wolny Internet, że nie da się totalnie nic zrobić. Nieco przymuszeni jedziemy do McDonalda, a tam nie ma kontaktów. W następnym nie ma wi-fi (akurat dzisiaj nie działa!), a w ostatnim również nie ma kontaktów.
Stwierdzamy, że pojedziemy do Rockhampton, tam na pewno będziemy mogli spokojnie popracować. Zastajemy dokładnie to samo – brak kontaktów + brak wi-fi. Dacie wiarę, że już po 17? Jedziemy na kemping, bo i tak wystarczająco czasu zmarnowaliśmy. Mówię Wam, jakiś totalnie dziwny i bezproduktywny był ten dzień…
Chociaż miejsce kempingowe okazało się pięknie. W szczerym polu, za lokalnym pubem, pod niebem usianym gwiazdami i drogą mleczną. Matka Natura czarodziejka!
DZIEŃ 228 – 11.2.2017
Wstaję skoro świt, bo już przed 6 budzę się wyspana i pełna energii. Czytam, a przed 7 zaczynam się krzątać i przygotowuję dla nas śniadanie. Termometr już wskazuje 26 stopni, a później ma podskoczyć aż do 40… Boję się!
Kiedy tak sobie spokojnie jemy podchodzą do nas konie. Całe szczęście, że mamy marchewkę, więc oboje z radością karmimy zwierzaki.
Zwijamy manatki najszybciej jak potrafimy, bo pot nam leci nie tylko z czoła. Szybki prysznic w parku (poważnie, w parku poprowadzono wąż, słuchawkę przymocowano do drzewa i jest prysznic!) i jedziemy do ogrodów botanicznych i zoo w Rockhampton. Wiecie, że urokliwie nazywane Rocky jest australijską stolicą wołowiny? Widać to nie tylko w trakcie jazdy, gdy mijamy liczne pola, na których pasą się brązowe bądź białe krowy, ale również w samym mieście, gdzie na każdym kroku znajdują się ogromne statuetki krów.
Zoo i ogrody botaniczne zaliczamy ekspresowo, bo mimo, że jest dopiero koło 9 to nawet cień nie daje ukojenia. W zoo przywitaliśmy się z koalą, mnóstwem kangurów, krokodylami, kolorowymi papugami i jaszczurkami. W ogrodzie botanicznym zresztą mogliśmy podziwiać kolorowe papużki na wolności.
No to jak? Jedziemy? Przed nami najdłuższy odcinek od kiedy wyjechaliśmy – prawie 400 km. W połowie drogi zatrzymujemy się na szybki lunch, w przydrożnej rest area. Oboje czujemy się słabo, od rana wypiliśmy łącznie ponad 4 litry wody. Czy ja Wam wspominałam, że w naszym jeepie nie działa klimatyzacja? No i właśnie w tym tkwi problem… Naprawa klimatyzacji kosztuje $2500, a za auto zapłaciliśmy $3500.
Postanawiam się przełamać i zmieniam Arka za kierownicą. To mój trzeci raz za kółkiem jeepa. Raz jeździłam 3 minuty po parkingu, raz 10 minut w Byron Bay, no i dzisiaj. W zeszłym roku postanowiłam, że muszę zacząć przełamywać swoje strachy, bo niestety jazda samochodem zawsze przyprawia mnie o spory stres i raczej jej unikam. Stwierdziłam, że muszę zacząć z tym walczyć i muszę zacząć częściej jeździć, aby nabrać wprawy i pewności siebie. No więc jest okazja! Przed nami 160 km prosto. I powiem Wam, że nawet mi się spodobało! Arek miał chwilę dla siebie, mógł odpocząć, poczytać. Zmieniamy się już przed Mackay, bo na jazdę po ruchliwym mieście jeszcze nie jestem gotowa, ale wiem, że to kwestia czasu.
Gorąc dał nam się mocno we znaki, więc decydujemy się na chwilę odpoczynku. Już późno dlatego większość kawiarni jest już dawno pozamykana, zostaje nam McDonald. Matko jak dobrze pobyć w klimatyzowanym pomieszczeniu…
Oboje pracujemy a przed 18 zbieramy się i jedziemy na pole kempingowe. Tym razem lądujemy na pięknym, zielonym terenie przy małym hoteliku. I jak co wieczór wpadamy w rutynę – ja gotuję, Arek rozkłada namiot. Potem kilka telefonów do bliskich i pora spać!
DZIEŃ 229 – 12.2.2017
Kolejny dzień rozpoczynamy od porannej rutyny, która już nam weszła w krew. Śniadanie, herbata, składanie namiotu, stoliczka, krzeseł. Kończą nam się zapasy wody, więc wjeżdżamy do Woolwortha w miejscowości i uroczej nazwie „Marian” i jedziemy w kierunku Cape Hillsbourough. To park narodowy, w którym na plaży można spotkać kangury! Bywa to jednak o wschodzie i zachodzie słońca, więc jak się domyślacie żadnego nie widzieliśmy. Zastaliśmy za to bezludną plażę w rajskimi widokami. Piasek jakoś dziwnie się tu mienił, był ciemniejszy niż zwykle, za to szczególnie przy brzegu drobinki jakby brokatu odbijały słońce. Niezbyt mocno wieje, więc Arek chwyta za drona, ja za Kindla i kocyk i kładę się na mocno już rozgrzanym piasku. Na plaży pod palmami leży kilka rozłupanych kokosów, na horyzoncie widać też maleńką wyspę, do której podczas odpływu można dojść, bo odsłania się wąska ścieżka. Teraz w trakcie przypływu nie ma mowy o przejściu dalej, więc pozostaje podziwiać ją z brzegu. Po kilku minutach jestem już totalnie ugotowana, wchodzę do oceanu, ale tylko po kostki. Znaki przy wejściu ostrzegające przed meduzami i krokodylami jakoś zbyt mocno utkwiły mi w głowie.
Po półgodzinie wskakujemy pod prysznic przy plaży i nieco orzeźwieni ruszamy w drogę do Airlie Beach. Kiedy tylko dojeżdżamy, oboje wydajemy z siebie ochy i achy, szczególnie gdy jedziemy pod górę a na horyzoncie pojawia się marina. Białe statki majestatycznie odbijają się w krystalicznej, turkusowej wodzie. Samo miasteczko wypełnione jest po brzegi turystami, podobno to wynik nadchodzącego chińskiego nowego roku. W brzuchach nam burczy, więc postanawiamy pierwsze kroki skierować ku sklepikowi z fish&chips. Kalmary to jedyny rarytas, dla którego zapominam o diecie. Z kalmarami i frytkami zawiniętymi w gazetę siadamy w cieniu z widokiem na ocean. Poważnie, woda tutaj ma tak turkusowy kolor, że trudno oderwać od niej wzrok.
Po obiedzie zaglądamy do kilku biur podróży i kiedy już wybraliśmy wymarzoną wycieczkę na Whitehaven Beach zaglądamy do Airlie Beach Lagoon – darmowych basenów położonych zaraz przy oceanie. Oj jak dobrze! Mówię Wam, ja fanka upałów i słońca, powoli zaczynam odczuwać minusy takiej pogody. Najbliższy wolny termin na wycieczkę, która podobała nam się najbardziej był w czwartek, a niestety przy Airlie Beach darmowych kempingów nie ma wcale, więc musieliśmy wybrać płatne pole. Trafiamy w internecie na Taylorwood Park oddalony 20 km od Airlie Beach, gdzie opłata za nocleg wynosi $20 za dobę.
Kiedy już nieco ochłodziliśmy się w basenie, poszliśmy na spacer do mariny. Słońce już powoli zachodziło, więc i temperatura stała się znośniejsza. To co? Jedziemy na kemping?
Dostajemy całkiem fajne miejsce, gdzie możemy zaparkować i rozłożyć nasz namiot. Pod palmami skąd dosłownie minutę pieszo znajduje się basen. Jemy szybką kolację i wskakujemy do wody. Słońce już zaszło, a my choć przez chwilę poczuliśmy się jak na wakacjach.
DZIEŃ 230 – 13.2.2017
Ostatnio postanowiłam, że będę starać się pisać dzienniki na bieżąco, więc robię sobie herbatę (mimo tej temperatury nadal lubię zacząć dzień od zielonej herbaty) i zaczynam pisać. Kiedy kończę, oboje wskakujemy do basenu! Taki początek dnia to ja rozumiem!
Potem gonią nas obowiązki i konieczność znalezienia pracy dlatego lądujemy znów w McDonaldzie. Jak widzicie musimy sprawnie żonglować czasem i dzielić go pomiędzy zwiedzanie, odpoczynek, pracę i szukanie nowej pracy.
Koło 15 pakujemy się i jedziemy w kierunku Cedar Creek Falls, które znajdują się zaledwie kilka minut od naszego pola kempingowego. Niestety przez to, że mamy środek lata a temperatury są bardzo wysokie z wodospadów ledwo kapie. Cóż, i tak jest przepięknie a my nie jesteśmy w stanie się powstrzymać od orzeźwiającej kąpieli.
Wieczorem gramy w bilarda i lotki, pakujemy torby, bo w międzyczasie dzwoniono do nas z biura podróży i ktoś zrezygnował, więc jednak jutro płyniemy na Whitehaven Beach!
Kolejny tydzień z drodze za nami. To naprawdę piękne uczucie być w drodze, czuć, że niewiele Cię ogranicza. Z każdym dniem zakochuję się w tym kraju coraz bardziej.