Ostatnie półtora tygodnia były dla mnie pełne wzlotów i upadków. Zamiast babskiego wypadu i oderwania się od rzeczywistości, musiałam codziennie zmagać się z podejmowaniem trudnych decyzji.
W środę wieczorem wylądowałam w Gdańsku, gdzie spotkałam się z moją przyjaciółką. Była pyszna kolacja w Mięsny/Niemięsny, piwko, gin z tonickiem i pogaduchy. Kiedy mieszka się tak daleko od siebie, każda chwila spędzona razem jest bardzo ważna. Pierwszą połowę czwartku spędziłyśmy razem, a kiedy odstawiłam Olę na dworzec poszłam na spacer po mieście i kolację w Słonym Spichlerzu. Niczego nawet nie przeczuwając, wróciłam do wynajmowanego apartamentu i odpaliłam „Kuchenne rewolucje” i wtedy otrzymałam maila od Wizzair. Mój lot powrotny do Bodo w następną środę został odwołany ze względu na koronawirusa. Norwegia wprowadziła restrykcje, które miały wejść w życie od poniedziałku.
Jutro, czyli w piątek miałam lecieć do Sztokholmu. Tam spotkać się z Martą, spędzić czas razem na babskich pogaduchach, robieniu zdjęć, zakupach w lumpeksach i spacerach po lesie.
Lecieć do Szwecji? Nie lecieć? Nie poleciałam. Bałam się, że utknę w Szwecji bez możliwości powrotu, czy to do Polski, czy do Bodo. Przebookowałam bilety do Bodo na pierwszy możliwy, bezpośredni lot na niedzielę. Kiedy i ten lot odwołano, postanowiłam zostać w Polsce. Wtedy Arek jeszcze normalnie chodził do pracy. Sytuacja zmieniała się dynamicznie i kiedy i jego miejsce pracy zamknięto, a dano nam „tymczasowe wypowiedzenie z pracy” chcieliśmy, żeby Arek przyjechał do Polski. Można było przedostać się do Szwecji drogą lądową i potem promem do Gdyni. Wciąż napływały do nas sprzeczne informacje dotyczące formalności związanych z zasiłkiem w Norwegii, ubezpieczeniem, pracą, zamykaniem granic, kwarantanną… Koniec końców zrobiliśmy podsumowanie zysków i strat, a wiedzieliśmy, że chcemy być w tym trudnym czasie razem, a podjąć jakąś decyzję musimy szybko, bo zaraz pewnie żadne z nas nie mogłoby się przedostać gdziekolwiek.
Opcji nie miałam za wiele. Zarezerwowałam więc lot do Oslo przez LOT, który z ramach lotu do domu leciał po pasażerów do Norwegii (mam bardzo mieszane uczucia dotyczące tych lotów, bo gdyby nie tak szybka decyzja premiera o zamknięciu granic, wielu z nas mogłoby dotrzeć do swoich domów lecąc innymi liniami – tańszymi). Na pokładzie było 8 pasażerów… Podejrzewam, że samolot do Polski był pełen, ale do Oslo leciało jedynie 8 podróżujących. Po przylocie wciąż zżerał mnie stres, bo mimo że moi znajomi zostali wpuszczeni do Norwegii bez problemu po okazaniu dokumentów świadczących o tym, że w Bodo pracują i żyją, to w wielu źródłach informowano, że do Norwegii wjechać mogą jedynie obywatele bądź mieszkańcy z pozwoleniem na pobyt. Ja takiego pozwolenia nie posiadam.
Przy okienku pan zapytał o paszport oraz cel podróży. Podałam również mój numer ubezpieczenia społecznego oraz miejsce pracy. Pan wykonał jeden telefon, po czym z uśmiechem powiedział, żebym odebrała swój bagaż i bezpiecznie leciała do Bodo. Kamień z serca! Najbardziej ryzykowny etap podróży za mną… Nikt nie sprawdzał temperatury, nie dostałam ani nie wypełniałam żadnych formularzy dotyczących kwarantanny, którą muszę przejść.
Na lotnisku miałam 7h. Wiele lotów krajowych odwołano, stąd taki długi czas oczekiwania. Na lotnisku było zdecydowanie więcej pasażerów niż na Okęciu, gdzie wszystko było pozamykane (co oczywiście rozumiem). Jednak nigdzie nie można było napełnić butelki z wodą, a krany w łazienkach były tak zamontowane, że nie było szans żeby butelkę napełnić. Może brzmi to trywialnie, dla mnie jednak picie wody jest dosyć ważne.
Na lotnisku w Oslo otwarty był kiosk, piekarnia, kawiarnia, apteka i Peppes Pizza i Burger King. Po lotnisku kręciło się sporo wojska. Kiedy w końcu oddałam bagaż i przeszłam odprawę i weszłam do samolotu powoli docierało do mnie, że jednak się udało i za dwie godziny będę w domu. W samolocie niestety, zamiast od razu przetasować miejsca i rozmieścić ludzi w jakiś odstępach, to najpierw pozwolono każdemu zająć swoje miejsce, a dopiero po 10 minutach sprawdzano czy wszyscy z rzędzie podróżują ze sobą i ewentualnie proponowano inne miejsce. I tak przez 10 minut siedziałam ściśnięta koło starszej pary.
Po przylocie do Bodo nie odbyła się żadna kontrola, ani paszportowa, ani żadna inna. Nikt nie kontrolował absolutnie niczego. I gdyby nie to, że traktuję poważenie zalecenia dotyczące kwarantanny (która w Norwegii jest zdecydowanie mniej restrykcyjna niż w Polsce – na stronie Ministerstwa Zdrowia zaleca się niewychodzenie z domu, unikanie tłumów, niechodzenie do restauracji czy kawiarnii, ale nie ma zakazu wychodzenia; wprost piszą o korzystaniu ze świeżego powietrza; osoby mieszkające ze mną nie są automatycznie poddane kwarantannie), mogłabym robić co mi się żywnie podoba…
Teraz jestem w domu, próbuję dostosować się do obecnej sytuacji, czytam, oglądam Netflixa, gotuję, biegam (rano, gdy na ulicach nie ma nikogo), uprawiam jogę. Wróciłam do medytacji, zaczęłam uczyć się kaligrafii. W planach mam również pracę nad moim norweskim i @dreamerscompany.pl. Chcę sobie również dać przestrzeń na odpoczynek i nic nie robienie, a to będzie dla mnie najtrudniejsze.
Czy podjęłam dobrą decyzję wracając do Norwegii? Czy powinnam była zostać w Polsce? Tego zapewne dowiemy się niedługo, gdy pojawią się kolejne decyzje poszczególnych rządów.