Weekendu we Włoszech nie planowaliśmy wcale. Pewnego wieczoru zaczęliśmy najzwyczajniej w świecie przeglądać tanie kierunki Ryanaira i skuszeni promocją zabukowaliśmy bilety do Mediolanu Malpensy. Spojrzeliśmy na mapę i od razu wiedzieliśmy, że opcja spokojnego weekendu nad jeziorem w pięknych okolicznościach przyrody jest nam zdecydowanie bardziej potrzebna niż kilka dni w gwarnym Mediolanie.
Lago Maggiore położone jest w Alpach Zachodnich na granicy włosko-szwajcarskiej. Ten rejon charakteryzuje się łagodnym klimatem śródziemnomorskim, więc wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy nasz lot został opóźniony ze względu na obfite opady śniegu, zarówno w Londynie, jak i Mediolanie. Nasz host z Airbnb powiedział nam później, że przez większą część dnia nie było prądu ani ogrzewania. Dojechaliśmy, kiedy już nie padało, ale śnieg wciąż zalegał na drogach. Szczerze, to miałam niezła frajdę, bo takiego śniegu nie widziałam od lat. Byłam zaopatrzona w kalosze, więc warunki atmosferyczne nie mogły przeszkodzić mi w rozkoszowaniu się urlopem.
Wynajęliśmy auto na lotnisku, więc byliśmy bardzo elastyczni. Sobotnie popołudnie spędziliśmy na pogaduchach w towarzystwie wybornych włoskich serów i wędlin oraz wina. Jak ja tęskniłam za włoskimi specjałami! Nie wiem czy wiecie, ale spędziłam we Włoszech prawie 10 miesięcy na Erasmusie i zdążyłam, nie dość, że rozkochać się w lambrusco, mortadeli, gelato, Baci, pizzy z karczochami, makaronie alla norcina, to udało mi się też przytyć jakieś 8 kilo! We Włoszech czuję się jak w domu. Tęskniłam.
Wieczór spędziliśmy jedząc – no bo jakby inaczej? Tym razem wyszliśmy na miasto, po zmroku wyglądało równie tajemniczo i intrygująco co za dnia. Dziwiły mnie puste ulice, cisza, tak niepodobna do włoskiego stylu życia, którego zaznałam w Perugii. Pyszna pizza i domowe wino zaspokoiły nasze apetyty. Pora spać.
W niedzielny poranek dołączyliśmy do grona emerytowanych mieszkańców Sesto Calende i zjedliśmy cudownie chrupiące croissanty. Naładowani porządną dawką cukru ruszamy na odkrywanie zachodniego brzegu jeziora. Mijamy malownicze miasteczka położone bezpośrednio nad Lago Maggiore, zatrzymujemy się gdzieniegdzie. Pstrykamy zdjęcia, cieszymy się słońcem i swoim towarzystwem. Tak rzadko mamy czas dla siebie. W aucie nadrabiamy zaległości muzyczne, a ja jak zawsze otwieram książeczki z tekstami i śpiewam. Nie chcielibyście tego słyszeć.
W pewnym momencie mijamy rozstawioną metę oraz członków ekipy ratunkowej. Znaki przy drodze wskazują, że w Stresie odbywa się półmaraton. Na potwierdzenie tych słów zatrzymuje nas policjant informujący, że droga (jedyna prowadząca do Locarno) została zamknięta do czasu zakończenia półmaratonu. Ale wiecie co? W ogóle nas to nie zmartwiło. Zaparkowaliśmy i z wielkim entuzjazmem wróciliśmy na metę, aby kibicować biegaczom. Po 15 minutach nadbiegł zwycięzca. Chyba nikogo nie zwidzi fakt, że w czołówce znaleźli się biegacze z Afryki. Gorąca atmosfera podgrzewana przez kibiców udzieliła się i nam, więc spędziliśmy dobrą godzinę obserwując finiszujących biegaczy. Dopiero głód przypomniał nam, że to już pora obiadu. Wybieramy maleńką restaurację, która już po 12-ej pęka w szwach (to zawsze dobry znak). Zamawiamy gnocchi, parmiganę, tortellini oraz fritto misto, wszystko ląduje na naszym stole szybko. Teraz za te dania dałabym się pokroić… Delikatne kluseczki ziemniaczane z aromatycznym pesto, tortellini wypełnione ricottą i szpinakiem, polane masłem z szałwią… A to zaledwie początek uczty! Ledwo się ruszamy, ale czas płynie nieubłaganie, więc wyruszamy w stronę Locarno. Słońce pięknie mieni się w tafli jeziora, śnieg dodaje tylko uroku wysokim szczytom okalającym wodę. Mijamy maleńkie miejscowości, kuszące wąskimi uliczkami i wysokimi wieżami kościelnymi.
Jednak za dzisiejszy cel postawiliśmy sobie odwiedzenie Locarno w Szwajcarii. Wiecie, że to już 18 kraj, który udało nam się odwiedzić razem? Mam nadzieję, że już niedługo dodamy do tej listy kolejny.
Mijamy granicę i jesteśmy! Jesteśmy w Szwajcarii. Parkujemy i ruszamy wzdłuż brzegu jeziora. Powalone drzewa, urwane gałęzie i złamane palmy przypominają o wczorajszej wichurze. Jednak dzisiejsza wysoka temperatura, błękitne niebo i słońce wiszące wysoko na niebie pozwalają nam cieszyć się tymi malowniczymi widokami. Woda, góry i śnieg – zdjęcia wyszły iście pocztówkowe.
W drodze powrotnej chcemy zaliczyć jeszcze uroczą miejscowość już po włoskiej stronie – Cannobio, dlatego z żalem opuszczamy Locarno. Cannobio wygląda jak opuszczone. Pusto, cicho, głucho. Kawiarnie i restauracje powoli otwierają się po południowej przerwie. Spacerujemy, słonce schodzi coraz niżej, więc robi się coraz chłodniej. Zmieniamy plany i zamiast zostawać na kolacji w Cannobio postanawiamy wrócić do Sesto Calende i zjeść w polecanej przez naszego hosta restauracji.
W drodze powrotnej mijamy po raz kolejny Stresę. Tym razem po zmroku mamy okazję podziwiać przepiękne wille. Mam wrażenie, że przeniosłam się w czasie. Wyobrażam sobie wczasowiczów, którzy wystrojeni od stóp do głów grywali w kasynie i płacili krocie za nocleg w tych luksusowych apartamentach. Zawróciliśmy żeby popatrzeć raz jeszcze.
Na kolację wybieramy się do kolejnego miejsca poleconego przez naszego hosta. La Reclame okazuje się strzałem w dziesiątkę. Dawno nie jadłam tak dobrego mięsa. Rzadko się na nie ostatnio decyduję, ale to było wyjątkowo delikatne, dobrze przyprawione, a w towarzystwie prosecco smakowało jeszcze lepiej. Wieczór kończymy dobrze po północy. Zmęczeni, ale wciąż głodni wrażeń padamy w okamgnieniu.
Plan na dzisiaj to wschodnia część jeziora, a przede wszystkim wjazd kolejką na szczyt Poggio San Elsa w Laveno-Mombello. Pech jednak chciał, że sezon turystyczny zaczyna się tydzień po naszej wizycie. Siadamy więc na ławeczce, rozkoszujemy się gelato. Słońce pozwala nam na chwilę zapomnieć o rozczarowaniu. Widok byłby przepiękny. Ale nic straconego! Wsiadamy w auto i próbujemy wjechać najwyżej jak się da. Wdychamy to charakterystyczne górskie powietrze i zapominamy o całym świecie. Dopiero burczenie w brzuchach sprowadza nas na ziemię. Pora obiadu, jak się nie pospieszymy to wszystko nam pozamykają! Miasto wygląda na opustoszałe. W knajpkach pusto. Dopiero po dobrych 10 minutach spaceru dostrzegamy Ristorante Europa. W środku pełno, restauracja tętni życiem. To takiej miejscówki szukaliśmy. Makaron ze śmietaną i grzybami należy do lepszych jakie jadłam w życiu. Arek zajada się makaronem z sosem na bazie pomidorów, śmietany i łososia. Wychodzimy szczęśliwi.
W drodze powrotnej przystajemy w maleńkich mieścinkach, obserwujemy jezioro z różnych punktów. Wszędzie jest tak samo urzekające. Naszą wizytę kończymy piknikiem na maleńkiej plaży już przy samym Sesto Calende. Łabędzie, łódeczki, zachodzące słońce, to ostatnie widoki, które zapamiętuję z tej wycieczki.
Dobrze było zwolnić, nacieszyć się pięknem natury, przypomnieć sobie jak bardzo kocham włoską kuchnię oraz jak bardzo tęsknię za mówieniem po włosku.
Lubicie takie krótkie wypady we dwoje? Stawiacie na weekendy w rytmie slow, bez pośpiechu i stresu czy bardziej Was kręci wielkomiejski gwar?
Do następnego!