Już od dłuższego czasu zapowiadałam Wam, że w moim życiu szykują się zmiany. No i nadszedł dzień, w którym oficjalne pismo zawędrowało na biurko mojej szefowej i mogę wszem i wobec obwieścić, że rzucam pracę. I nie zamierzam iść na swoje, nie zamierzam też szukać pracy. A to wszystko dlatego, że wracamy na chwilkę do Polski, aby spędzić trochę czasu z dawno niewidzianymi przyjaciółmi i rodziną. A potem off we go! W stronę słońca, do Australii.
O zmianach marzyliśmy oboje już od jakiegoś czasu. Pomysł podróży dookoła świata kiełkował w naszych głowach już od dobrych kilku lat. Przeczesywaliśmy internety, blogi podróżnicze, czytaliśmy sporo książek. Jednak kwestie finansowe związane z taką wyprawą nieco nas przerosły. Pewnego majowego dnia Arek podekscytowany wpadł do domu i zaczął opowiadać mi o możliwościach jakie daje wiza Work&Holiday do Australii. Oboje popatrzyliśmy na siebie i wiedzieliśmy, że to rozwiązanie dla nas. Pracując podreperujemy budżet, oszczędzimy na dalsze podróżowanie, a przy okazji zdobędziemy dodatkowe doświadczenie. Na pomysł wpadliśmy stosunkowo późno, bo aplikacje o wizę rozpoczynały się 1 lipca, a należało przygotować sporo dokumentacji plus trzeba było zrobić certyfikat IELTS. Spięliśmy się, przeczytaliśmy wszystkie możliwe informacje na temat samego procesu składania wniosków (o którym napiszę w osobnym wpisie, bo to historia na całkiem spory elaborat), a przede wszystkim uwierzyliśmy, że się uda.
Pewnie zastanawiacie się na co ten stres? Problem z wizami tego typu polega na tym, że kto pierwszy ten lepszy, a dla Polaków rocznie przewidziano zaledwie 200 wiz.
No nic, koniec końców, po sporych przygodach i jeszcze większych bojach, wizę dostaliśmy. Teraz tylko od nas zależało kiedy zdecydujemy się wyjechać. Ze względów finansowych zdecydowaliśmy się jeszcze zostać trochę w Wielkiej Brytanii, a do Australii polecieć na przełomie czerwca i lipca.
Już od dłuższego czasu Cambridge nas uciskało. Czuliśmy, że potrzebujemy zmian. Nie jest to łatwa decyzja, zostawiać za sobą coś na co pracowało się dobrych kilka lat. Kiedy w końcu mieliśmy całkiem dobre prace, wynajmowaliśmy dom, który w miarę lubiliśmy, postanowiliśmy zostawić to wszystko w tyle i wyruszyć na drugi koniec świata. I oboje wiemy, że robimy dobrze. Głęboko w środku czujemy, że to właśnie ten rok będzie dla nas przełomowy. Planujemy przez pierwsze kilka miesięcy pracować, a potem tylko podróżować. Zobaczymy jak wyjdzie, pewnie życie nie raz zweryfikuje nasze plany, ale zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Australii z otwartymi głowami, będziemy elastyczni i będziemy decydować na bieżąco. Po kilku latach dążenia do tego, aby dostać lepszą pracę, udowadniania sobie, że potrafię czuję się wypalona.
Postanowiliśmy dać sobie szansę, roczną szansę na odnalezienie szczęścia. Bo to właśnie podróże sprawiają, że czujemy, że żyjemy.
Trochę nam tu było za wygodnie. Praca, dom, praca, blog. I tak moglibyśmy przecież już żyć, myśleć o założeniu rodziny, zastanawiać się nad lepszym planem emerytalnym, wyskakiwać na wakacje dwa razy do roku. Ale musieliśmy to przeżyć, zaznać tego stanu, żeby zorientować się, że to dla nas za mało. Nie wiem co wydarzy się po tym roku w Australii, na chwilę obecną planujemy wrócić… do Europy. Nie robimy jednak żadnych planów, bo po tak długim czasie wiele rzeczy może się zmienić.
Ja zostaję w Cambridge do końca marca, potem planujemy spędzić kilka miesięcy w Polsce, odwiedzając dawno niewidzianych przyjaciół, rodzinę. Ciesząc się naszym pięknym krajem na spokojnie, bo zwykle nasze wizyty były krótkie i intensywne. Potrzebuję zwolnić, pojechać na Mazury, które nam się marzą od lat, pospacerować na spokojnie po Warszawie, odwiedzić ulubione ciucholandy w moim rodzinnym mieście, wypić piwo na bulwarze w Toruniu i odwiedzić Poznań wtedy kiedy nie pada. Planów jest dużo, przede wszystkim towarzyskich, dlatego jeśli jesteście gdzieś na Śląsku, w Poznaniu, Toruniu czy Warszawie i macie ochotę na wspólną kawę to koniecznie dajcie znać. Chciałabym wykorzystać ten czas w Polsce na przeobrażenie tych wirtualnych znajomości na takie w realu.
No nic, teraz już wiecie mniej więcej co planujemy i co będzie się działo u nas przez najbliższych kilka miesięcy. Po całym stresie związanym z wyprowadzką nareszcie mam motyle w brzuchu, czuję, że coś ważnego nadchodzi i chcę wykorzystać ten czas do granic możliwości. Przygodo życia, nadchodzę.